„Ida” reż. Paweł Pawlikowski, Polska 2013
W konkursie międzynarodowym 29 MFF pokazano dwa polskie filmy. Zestawiam je razem bo ocierają się o podobny temat: stosunki polsko-żydowskie oraz opowiadają o relacjach między kobietami.
„Ida” Grand Prix 29 WFF
Po raz trzeci z rzędu Warszawski Festiwal Filmowy wygrywa film polski. Z jednej strony może to trochę odbierać Festiwalowi prestiż, z drugiej gdy spojrzeć na tytuły tych filmów: „Róża”, „Imagine” czy teraz „Ida”, są to rzeczywiście filmy objawienia.
Paweł Pawlikowski ma odwagę, której brakuje innym polskim twórcom. Odwagę by tworzyć kino artystyczne i w pełni autorskie. Sam przyznaje, że świadomie pakował się w sytuację branżowego harakiri: uznany na zachodzie twórca robi polski, czarnobiały film, z kompletnie nieznanymi aktorami i zupełnie dziwnymi zdjęciami, który dodatkowo osadza w szarej Polsce PRL-u. Ten film nie miał prawa porwać publiczności, a jednak stało się zupełnie na odwrót.
Czym mnie uwiodła „Ida” ? Muszę przyznać, że w najmniejszym stopniu fabułą. Już przy okazji poprzednich seansów Pawlikowskiego stwierdziłam, że to najsłabsza strona jego filmów. I jest to zarazem jego słabość i siła. Bo mając zupełnie wątłą i w sumie dość nieciekawą historyjkę w „Kobiecie z piątej dzielnicy”, zrobił film, który broni się właśnie bardzo dobrą reżyserią. Podobnie rzecz się miała z jego wcześniejszym „Latem miłości”.
W „Idzie” zachwyca wszystko to, co oprócz fabuły składa się na film. Na moją bardzo pozytywną ocenę wpływa w dużej mierze nostalgia za polskim kinem z lat 60, którą Pawlikowski we mnie wywołał. Wspominałam już kiedyś na blogu, że ten złoty czas polskiej kinematografii bardzo do mnie przemawia. Oglądając „Idę” czułam się jakbym oglądała stary film jednego z moich ulubionych reżyserów – Janusza Morgensterna. Później w wywiadzie z reżyserem przeczytałam, że rzeczywiście inspirował on się w jakimś stopniu jego „Do widzenia, do jutra”. Parę linijek wcześniej napisałam, że akcję filmu umieszczono w szarej rzeczywistości PRL. To prawda, ale jednocześnie to był wyjątkowy czas w naszym kraju i Pawlikowski to wydobywa na ekranie. Zwróćcie uwagę na wspaniałą architekturę, stylowe meble, modne i świetnie skrojone stroje, no i coś absolutnie niesamowitego – muzykę. Sposób filmowania, bezruch kamery, to zupełnie niespotykane kadrowanie i nawet czarno biała klatka, w cudowny sposób piękno tamtego świata przywracają.
Zdjęcia i muzyka zasługują na oddzielne ich omówienie gdyż stanowią część składową filmu równie ważną co aktorzy. Założę się, że wielu z Was podczas seansu myślało, że operator chyba nie do końca wie co robi. Kadry przypominają zdjęcia kiepskiego fotografa z wakacji. Pamiętacie wasze pierwsze dziecięce fotografie, zrobione własną ręką i uwagi rodziny gdy je potem oglądała? Dlaczego obcięłaś mi nogi? Co to, sama głowa a reszta zdjęcia to niebo? Dokładnie takie są zdjęcia w „Idzie”. Na dole kawałek bohatera, większość kadru nad jego głową to po prostu pusta przestrzeń. Dodatkowo film ma format niemal kwadratowy. Nie wiem jak Wy, ale ja jeszcze czegoś takiego w kinie nie widziałam. Jednak wbrew temu jak to wszystko brzmi, te zdjęcia mają w sobie coś niewytłumaczalnie ładnego. Ja byłam nimi zafascynowana. Świetnie o metodzie swojej pracy Łukasz Żal opowiada w Weekendowym Magazynie Filmowym TU. Co najbardziej zaskakuje, że to dla niego w zasadzie pierwszy tak duży film. Inna sprawa, że w zdjęciach maczał palce nasz wybitny autor obrazu Ryszard Lenczewski, którego pracą zachwycałam się pisząc o „Margaret”. Moim zdaniem całkiem prawdopodobne jest, że „Ida” otrzyma nagrodę również na zbliżającym się Camerimage.
Przejdźmy wreszcie do muzyki bo już nie mogę się doczekać 🙂 Nie mamy dziś drugiego Komedy, ale mamy jazzowe klasyki, do których możemy wracać. Pawlikowski oddał w „Idzie” sprzeczność epoki, o której opowiada: z jednej strony szarość i beznadzieja komuny, z drugiej kwitnąca era w Polskiej kulturze i sztuce. Mamy więc popularne popowe szlagiery o głupiutkiej treści jak np. „Rudy rydz”, jak i przejmująco smutne jazzowe kawałki Johna Coltrena. Gdybym nie była świadoma politycznego tła tamtych czasów, naprawdę chciałabym się z miejsca w nie przenieść.
I w zasadzie te elementy wystarczyły by mnie całkowicie uwieść. Ten oszczędny, subtelny i bardzo rygorystyczny styl trafił dokładnie w moje gusta. Bo historia na ekranie specjalnie mnie nie wciągnęła, ale już sposób jej pokazania bardzo.
„Ida” opiera się na dwóch głównych kobiecych rolach: tytułowej delikatnej Idzie – młodej zakonnicy i jej ciotce Wandzie – silnej kobiecie w średnim wieku. Ida jest sierotą wychowaną w zakonie. Aby mogła złożyć śluby siostra przełożona stawia jej warunek: musi poznać jedynego członka swojej rodziny, ciotkę, która dotychczas ani razu nie przyjechała jej odwiedzić. Chcąc nie chcąc, Ida składa więc Wandzie niezapowiedzianą wizytę. I wtedy rozpoczyna się wspólna podróż kobiet, która obie je odmieni.
Ida nie wie o sobie zupełnie nic, nawet tego jak naprawdę ma na imię i że pochodzi z żydowskiej rodziny. Wanda natomiast opowiadając siostrzenicy o jej korzeniach, będzie musiała sama zmierzyć się z wypartą przeszłością. A że ma z nią problem orientujemy się dość szybko. Piękna i zadbana kobieta żyje praktycznie sama, nie licząc wielu przypadkowych mężczyzn w jej łóżku. To typ żyjący na 100%: jak się bawi, to do rana, jak pije, to na umór, jak czegoś chce – ma to. W swoim autorytarnym stylu bycia i klasycznej elegancji przypominała mi Cornelię z rumuńskiej „Pozycji dziecka”. Później dowiemy się w jaki sposób dorobiła się swej pozycji, co musi zagłuszać alkoholem i dlaczego w gazetach pisano o niej „krwawa Wanda”.
O Idzie z początku ciężko cokolwiek powiedzieć. Ni to kobieta, ni dziecko. Wygląda jak elf ubrany w habit. Ida nie wie kim jest, nie wie kim mogłaby być. Młody saksofonista powie jej: Ty pewnie nawet nie wiesz jak wyglądasz. I ma rację. Z czasem jednak to dziwne stworzonko zaczyna nam imponować wrodzoną siłą i niepodważalnym spokojem. Z pozoru delikatna i krucha, w środku jest jak dąb – nic nie jest w stanie jej złamać.
Paweł Pawlikowski miał problem ze znalezieniem aktorki do tytułowej roli. Bo rzeczywiście jemu nie był potrzebny do ktoś kto potrafi dobrze grać, on szukał kogoś kto na ekranie po prostu będzie. Taka jest Ida: ulotna, nierealna, inna. Amatorka Agata Trzebuchowska jest w tym idealna. Rola Wandy z kolei do totalne aktorskie wyzwanie, tutaj potrzebna już była aktorka rasowa. Agata Kulesza, choć trudno w to uwierzyć, zaskakuje już po raz kolejny. Tworzy bardzo ciekawą postać, złożoną, tajemniczą. Niby narysowaną grubą kreską, a tak naprawdę unurzaną w nieprzewidywalnych niuansach. Jej demaskacja zaskakuje.
Jednak polską muzą reżysera jest najwyraźniej Joanna Kulig, w „Idzie” występująca pod hasłem „gościnny udział”. Pawlikowski zaangażował ją ze względu na wygląd i głos. Kulig znowu u niego śpiewa. Wcześniej, w „Kobiecie z 5 piętra” nuciła polską piosenkę Ethanowi Hawkowi, w „Idzie” gra piosenkarkę wykonującą ówczesne hity. Gra i wygląda jak gwiazda tamtych lat.
„Ida” to piękny, nowatorsko zrobiony film, przepełniony nostalgią. Koniecznie wybierzcie się w tę podróż.
Muzyka z filmu: John Coltrane – „Naima”
„W ukryciu” – konkurs międzynarodowy 29 WFF
„W ukryciu” Jan Kidawa-Błoński, Polska 2013
Jan Kidawa Błoński w 2010 roku nie do końca przekonał mnie „Różyczką”. Był to nieźle zapowiadający się film, który ugrzązł na poziomie przeciętności. Niestety „W ukryciu” nie jest filmem nawet przeciętnym, a po prostu słabym.
Historia na papierze musiała zapowiadać się doprawdy interesująco, w to nie wątpię. Oto mamy koniec wojny i dwie młode kobiety: Polkę i ukrywającą się u niej w domu Żydówkę. Relacja między niosącą pomoc Janiną, a zależną od niej Ester przeradza się z początku w erotyczną fascynację by dojść do seksualnej oraz emocjonalnej obsesji. Magdalena Boczarska, po raz kolejny obsadzona przez reżysera w głównej roli, tym razem została przez niego oszpecona. Nijaka i szara blado wypada przy tętniącej pięknem Ester (Julia Pogrebińska).
Temat wojenny i polsko-żydowski rzeczywiście potraktowany został w oryginalny i ciekawy sposób. Doprawdy nie wiem więc co poszło nie tak, że ten film przeszedł koło mnie zupełnie obojętnie. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale on po prostu jest strasznie… nudny. Czy to zły montaż powodujący, że poszczególne sceny nie budują napięcia (np. zmarnowana pod względem dramatycznym scena zabójstwa), czy aktorki, które jakoś nie mogły mnie przez cały seans kupić, czy może sam dziurawy scenariusz? Naprawdę nie wiem.
Wiem, że historia choć powinna poruszać i wciągać, zupełnie nie emocjonuje.
Reżyser mówi, że jego film różni się od innych bo jest przestylizowany. To prawda, oglądając „W ukryciu” miałam podobne wrażenie: wiele ładnych ujęć, które niestety oprócz oczywistych walorów estetycznych są w zasadzie dość banalne. Częste posługiwanie się zupełnie nic nie wnoszącym slow motion tylko irytuje. Ta stylizacja okazuje się więc być jedynie pustym, schematycznym zabiegiem.
W tym wszystkim jednak zabrakło tej pasji, o którą niby tu chodzi. Postacie są nieprzekonywujące, kolejne zdarzenia nie wywołują emocji, a sceny powiązano w zbyt nonszalancki sposób. Historia zamiast się sklejać, kompletnie się rozpada, wraz z nią upada nasze ją zainteresowanie. Również całe tło dziejące się obok kobiet: postać ojca, narzeczonego, dogorywająca wojna, zostały źle skonstruowane. Najlepszym tego przykładem jest bohaterka grana przez Agatę Kuleszę, zupełnie nie wykorzystana i doklejona do całej historii jakby na siłę.
Po seansie moją pierwszą myślą było, że szkoda kasy z PISF na taki film. I szkoda międzynarodowego konkursu WFF na tak niedopracowaną pozycję.