„Inside Llewyn Davis” reż. Ethan i Joel Coen, USA/Francja/WB 2013
Llewyn Davis to jeden z najciekawszych i najoryginalniejszych bohaterów filmowych jakich ostatnio widziałam. Bohater napisany zupełnie nie pod publikę. Samotnik, który nie potrafi iść na kompromisy. Wieczny przegrany choć nie poddający się. Pechowiec.
Davisowi wszystko wali się na łeb. Nie ma grosza przy duszy, nie ma życzliwych ludzi wokół siebie, nie ma nawet płaszcza na zimę, nie mówiąc o własnym kącie. Nikt nie kupuje jego płyty, nikt nie zaprasza go na koncerty. Agent ma go gdzieś, dziewczyna, z którą miał romans zaszła w niechcianą ciążę, za którą go obwinia… W pewnym momencie filmu chciałam mu sama jakoś pomóc. Nie jest łatwo towarzyszyć przez tak długi czas komuś, kto nie ma nawet gdzie spać! Jego tułaczka po znajomych i nieznajomych, którym dosłownie wbija się na kanapę czy podłogę, staje się naprawdę przykra do oglądania. Sytuacja Davisa dla nas jest jasna i beznadziejna od samego początku. On zdaje się tego nie widzieć. Albo raczej się tym nie przejmować.
Coenowie kontynuują krucjatę odzierania Ameryki z mitu bogactwa i szczęścia. Znowu pokazują, że życie jest ciężkie, a nasz los nieodwracalny. I co z tego, że robią to z mrugnięciem oka i absurdalnym, czarnym humorem. Efekt jest taki jaki lubię najbardziej – pozbawiający złudzeń i wyśmiewający naiwność. Życie jest do bani. Pogódź się z tym. Inaczej Twoje życie będzie naprawdę do bani.
„Co jest grane, Davis” – podobnie jak poprzednie filmy Coenów – trochę mnie wynudził, ale jednocześnie bracia znowu jakimś dziwnym sposobem trafili prosto do mojego serca. Nie wiem o co chodzi, ale chyba mają na mnie jakiś przepis. Mam wrażenie, że wyciągają na ekran wszystkie moje skrzętnie skrywane obawy, lęki, rozczarowania. Czarne myśli, którym na co dzień nie pozwalam wyłazić ze swoich ciemnych jaskini. Po seansie „Co jest grane, Davis” złapałam doła. Że to wszystko nie ma sensu, że nic mi się nie uda, że co dzień wmawiam sobie jakieś bajeczki. Znalazłam przerażająco dużo podobieństw między sobą a Davisem. Oboje za bardzo lubimy swoje własne towarzystwo, oboje wierzymy w coś co się nigdy nie wydarzy i usilnie odpychamy rzeczywistość, która nie odpowiada naszym wyobrażeniom. Wierzymy, że jeśli w coś nie wierzymy to tego nie ma.
Wiem czym Coenowie kupili mnie przede wszystkim: sentymentem za przeszłością. Ich Nowy Jork lat 60 jest tak żywy, tak realny i melancholijny, że dałabym wszystko by się do niego przenieść. Te zapyziałe knajpki z muzyką folk, te golfy i sztruksy, nawet te papierosy. Nikt jeszcze tak tego nie odtworzył, nie stworzył tak sugestywnego klimatu. A wszystko okraszone fenomenalną ścieżką dźwiękową! Tradycyjna muzyka folkowa to jedna z najlepszych rzeczy w amerykańskiej kulturze. Coenowie wykorzystują ją może i nawet w nadmiarze, ale to w końcu jest film o muzyce właśnie. Jeśli lubicie Boba Dylana i Johnny’ego Casha, jeśli czytaliście Kerouaca (ja wciąż miałam w głowie „W drodze” bo w końcu ktoś zekranizował moje wyobrażenia tego okresu) czy Ginsberga, odnajdziecie tu miejsca, w których tworzyli. Z resztą Dylan się nawet pojawi w świetnej scenie, kiedy Davis wymownie będzie przyglądał się jego występowi, jakby wiedział, że oto rodzi się gwiazda.
„Co jest grane, Davis” nie zdobędzie szturmem kin. To taki anty-rozrywkowy film. Fani Coenów będą się świetnie bawić odgadując liczne nawiązania do ich poprzednich filmów i słuchając jak zwykle cudownie absurdalnych dialogów. A ja fanem Coenów właśnie się stałam.
Ps. Od czasów „Śniadania u Tiffaniego” nie było tak dobrych scen z kotem w Nowym Jorku 🙂
Oscar Isaac zagrał Davisa dosłownie śpiewająco – posłuchajcie jak brzmi