„The last black man in San Francisco” reż. Joe Talbot, USA 2019
Sześć procent. Tyle mieszkańców San Francisco mieszka w nim od pokoleń. Resztę stanowią napływowi przyjezdni. Ci, którzy przyjechali robić karierę w Dolinie Krzemowej, Ci których przyciągnęła sława miasta, turyści.
Sześć procent. Wśród tej garstki lokalsów są Jonathan i Jimmie – marzyciele znający się od dziecka i snujący się razem po mieście. Jeden z nich jest pisarzem, próbującym uchwycić ulotną rzeczywistość, drugi marzy o odzyskaniu domu, który kiedyś zbudował jego dziadek.
Twórcy opisują swój film jako historię miłości mężczyzny do domu. Rzeczywiście jest on tutaj obiektem westchnień i pragnień oraz uosobieniem tęsknoty za dawnymi czasami. Przepiękny wiktoriański dom jest też świadkiem i ofiarą zmian, które dotykają całe miasto. Jest także celem odysei Jimmiego i ostatnim elementem utraconej rodziny.
Gdybym miała powiedzieć czego w tym filmie jest najwięcej, to powiedziałabym czułości. Jest ona w pracy kamery, w spojrzeniu na ukochane miasto, w portretowaniu męskiej przyjaźni. To ona w przepiękny sposób maluje obraz San Francisco, pozwalając i nam się w nim zakochać. Ujęcia okraszone ciepłym światłem tworzą kadry niczym obrazy. Ale ten zabieg wywołuje też nostalgię, a wręcz żal za miastem, które odchodzi, zmienia się bezpowrotnie bo jego prawdziwy duch gaśnie. Pod skórą tej czułości, czuć prawdziwy lament i frustrację za miastem, które traci swoją duszę. Gentryfikacja to rak drążący współczesne metropolie. Miasta tracą swoją tożsamość, rdzenni mieszkańcy, którzy od pokoleń tworzyli ich klimat, wypierani są przez bogatych nowo przybyłych. A nowi mieszkańcy nie rozumieją San Francisco. „Nie możesz go nienawidzić. Musisz je najpierw pokochać żeby móc jej znienawidzić.” – mówi Jimmie do narzekającej na miasto dziewczyny.
Mam specjalne miejsce w swoim filmowym sercu na filmy z miastem jako bohaterem. Ale tutaj najbardziej uwiódł mnie sposób ukazania męskiej przyjaźni. To obraz czystej, dojrzałej relacji, opierającej się na wsparciu, empatii, trosce. Czyli model, który kino rzadko eksploruje. Przyzwyczajono nas do szorstkiej i niezręcznej męskiej relacji, takiej w której dużo jest półsłówek i wygłupów. Wstyd się przyznać, ale trochę w ten stereotypowy obraz uwierzyłam. Tymczasem w „The last black man in San Francisco” przyjaźń jest ostoją, bezpieczną przystanią, wsparciem, o które nie trzeba prosić. Jest szczerością, brakiem oceniania, lojalnością. Wiarygodności nadaje jej bardzo naturalne aktorstwo, ożywiające świetnie napisane charaktery. Te męskie relacje, bo przecież jest ich tu więcej, tak czule napisane i ciepło nakręcone, przywodziły mi wspomnienie „Moonlight”, który także miał w sobie tę samą poetyckość i subtelność.
Jak za wieloma filmami z Sundance, tak i za tym kryje się osobista historia jego twórców. Reżyser i aktor grający główną rolę są przyjaciółmi z dzieciństwa, a fabuła luźno oparta jest na przeżyciach jednego z nich. Film powstawał 5 lat, fundusze zbierane były przez Kickstartera, a prawdziwego rozpędu dostał gdy w produkcję zaangażowała się należąca do Brada Pitta firma Plan B. Zwieńczeniem podróży była premiera filmu na festiwalu w Sundance, która przyniosła filmowi nagrodę za reżyserią i specjalne wyróżnienie jury.
Reżyser nie zdecydował się na linearną klasyczną historię, a raczej na meta opowieść, z kawałków której widz sam układa sobie opowieść i jej przesłanie. Rodzi się tu coś w stylu elegii, baśni, a nawet greckiej tragedii. Jest to też momentami wręcz dokumentalny zapis odchodzącego świata, zapominania historii miasta, zwyczajów i tradycji jego mieszkańców. A jako, że poczucie straty jest nieodłączną częścią miłości, i bohaterowie i my, również ją odczuwamy. I razem z nimi uczymy sobie z nią radzić.
W filmie wybrzmiewa ta przepiękna wersja piosenki „San Francisco”:
Film możecie obecnie obejrzeć na platformie GOVOD.
Jest to platforma VOD dająca dostęp do obszernej i codziennie aktualizowanej biblioteki filmów i seriali. Serwis jest darmowy. Po rejestracji konta, z tego samego loginu może korzystać do czterech użytkowników.