ROMA

roma

„ROMA” reż. Alfonso Cuaron, Meksyk/USA 2018

„Życie nie ma fabuły, dlaczego film musi ją mieć?” – te słowa Jima Jarmusha doskonale obrazują moje uwielbienie do filmów, w których teoretycznie niewiele się dzieje. Do filmów, które próbują uchwycić nieuchwytne – okruchy dnia składające się na życie. I taka trochę jest „ROMA”, która w zasadzie odwraca się od idei klasycznej filmowej narracji. Jej narracją jest ciągnące się wspomnienie i to ono ma pod spodem swoje własne narracyjne serce. 

Alfonso Cuaron, którego „Ludzkie dzieci” sprawiły, że pokochałam kino sci-fi, a seans „Grawitacji” był dla mnie niemal duchowym przeżyciem, wziął tym razem na warsztat swoją własną przeszłość. Zabiera nas do Colonii Romy, dzielnicy rodzinnego Mexico City, w lata 70, kiedy sam miał ok 10 lat. 

Reżyser przefiltrował swoje chłopięce wspomnienia przez doświadczenie siebie jako już dorosłego mężczyzny. Zagląda w nich dalej i głębiej niż robił to jako kilkuletnie dziecko. Wtedy nie zastawiał się jakie emocje targają jego rodzicami, jak wygląda życie po godzinach jego opiekunki, co właściwie dzieje się na ulicach Meksyku. Dlatego w „Romie” oddaje perspektywę Cleo – wieloletniej pomocy domowej w jego rodzinie. To ją śledzimy od pierwszej do ostatniej minuty filmu i kroczymy jej śladami. W okół niej kręci się życie rodziny, a ona staje się mimowolnym uczestnikiem krajowych przemian politycznych. Mimo, że Cleo stoi z boku dziejących się wydarzeń, na ekranie jest centrum wszechświata, który obserwujemy.

Cleo z kolei przyjmuje świat trochę w sposób, w jaki robią to dzieci, którymi się opiekuje – takim jakim jest. Nie zastanawia się nad walką klas, nie walczy ze z góry skazaną pozycją. Można ją nazwać naiwną i niezorientowaną, ale jej postawa to też nic innego jak stoicyzm. Nie mam wpływu na to co dzieje się wokół mnie, ale mam wpływ na to jakim jestem człowiekiem. Serce Cleo jest czyste, ona jest nastawiona wyłącznie na dawanie dobra i ciepła.

„Roma” jest rodzinną epopeją, ale choć mocno osadzoną w konkretnych realiach, miejscu i czasie, bardzo uniwersalną. Z drugiej strony, momentami film sięga po fabularne rozwiązania rodem z latynowskich telenoweli. Efekt jest taki, że oglądamy na ekranie życie, ze wszystkimi jego wielkimi momentami, ale i przyziemną codziennością. I to jest wielka sztuka by tę codzienną przyziemność nakręcić w tak liryczny sposób. To jaką Cuaron ma wrażliwość, a przy tym jak niesamowity ma warsztat techniczny, absolutnie powala. Kiedy używa wielkich środków by pokazać prozaiczne, wręcz banalne wydarzenia, celebruje prostotę i istotę życia. Przy czym ten film jest ekstremalnie osobisty, w końcu reżyser musiał przecież nakręcić na przykład scenę ukazującą jak jego ojciec opuszcza ich rodzinę. Nie było to dla niego łatwe zadanie.

„Roma”, wcale się na to nie siląc, jest również feministycznym manifestem, a co najbardziej poruszające – hołdem złożonym kobietom przez mężczyznę. Cuaron wie, że jego dzieciństwo ukształtowało go jako mężczyznę oraz artystę i nie kryje tego, że najbliższą mu osobą była właśnie opiekunka. U Cuarona rola kobiet w rodzinie, jak i poza nią, jest fundamentalna: to one są w stanie wziąć na siebie kilka ról i ta ich zdolność do tego jest ponadczasowa. Kobiety ciągną ten świat do przodu.

Co jest ciekawe fabularnie, Cuaron nie robiąc filmu politycznego czy społecznego, jednocześnie taki właśnie film robi. Napięta sytuacja polityczna pojawia się w filmie nagle, ale z bardzo dużym skutkiem dla bohaterów. Różnica klas nie jest nam wskazana palcem, ale dość szybko orientujemy się, że oglądamy historie ludzi uprzywilejowanych i takich, którzy nigdy nie wyrwą się z kręgu swojego pochodzenia. Cleo wstaje na długo przed pozostałymi domownikami tak by oni mieli wszystko gotowe na poranek. To jest tak prosta, a jedocześnie mocna metafora tego kto jaką pozycję w społeczeństwie zajmuje. I jest to porządek rzeczy przyjęty jako jedyny słuszny. 

Bardzo mi się podoba subtelność całego filmu. Ładunki emocjonalne ukryte są pod spodem i najmocniej wybuchają nie na ekranie, a w samym widzu. Ja ten film przeżywałam o wiele bardziej w swojej głowie i przez kilka dni po seansie, niż podczas samego go oglądania.

„Roma” udowadnia, że kino jest niezależnym językiem, który opiera się na obrazie. Wiele scen ma charakter krótkiego metrażu, zamkniętych fabularnie form, które mogłyby funkcjonować jako oddzielnie dzieła. Chodzimy po domu czyjejś pamięci, otwieramy jedne drzwi by za chwilę przejść do kolejnych, a w każdym pokoju znajduje się jakieś wspomnienie, któremu się przyglądamy. Scena perełka to na przykład ta w kinie, kiedy kamera obserwuje bohaterów i resztę widzów od tyłu. Widać piękne stare kino, Cuaron puszcza wtedy do widzów oko filmem, który jest akurat wyświetlany (John Sturges’ “Marooned,”), a cała sekwencja jest niesamowicie rozpisana i oświetlona. 

Przyjaciel Cuarona i trzykrotny laureat Oscara za najlepsze zdjęcia – Emmanuel Lubezki, nie mógł tym razem zgrać z nim swojego grafiku i choć  bardzo długo go wspierał, w końcu powiedział mu, że tym razem zdjęciami będzie musiał zająć się sam. I cóż, Cuaron debiutant w tej roli, poradził sobie i z tym zadaniem lepiej niż dobrze. Cuaron-operator często używa powolnego panoramicznego ruchu kamery, z lewa do prawa, bądź na odwrót. Kamera jest machiną do odtwarzania przed naszymi oczyma czyiś wspomnień. Jeździ po planie niczym dodatkowy wszechwiedzący bohater, który wie więcej niż postacie, które pokazuje. Bo często zabiera naszą uwagę zupełnie obok tego co dzieje się w centrum ekranu, albo każe nam patrzeć jeszcze głębiej w scenę. Trochę jak duch przeszłości, który jest naszym przewodnikiem po czyjejś pamięci. Bez oceniania, bez komentowania wskazuje nam kierunek i mówi co jest ważne. Z drugiej strony równie często posługuje się ekstremalnymi zbliżeniami. Tym samym pokazuje nam bardzo szeroki obraz, jednocześnie przywiązując ogromną wagę do szczegółów.

„ROMA” jako filmowy projekt jest zupełnie innowacyjna. To nowoczesny sposób robienia kina, które odtwarza przeszłość. Film kręcony był chronologicznie (ponad 100 dni zdjęciowych), aktorzy w dużej mierze to naturszczycy, nie znający scenariusza dalej niż na dzień zdjęć. Scenografia składająca się w 70% z mebli z epoki, historia utkana w 90% ze wspomnień reżysera. Dzięki temu czujesz, że jesteś na ulicach Romy, czujesz, że masz stopy na tym chodniku. Czujesz ciepłe słońce na swojej twarzy, słyszysz głosy ludzi (notabene: tutaj dźwięk jest bardzo ważnym bohaterem filmu). Czujesz się mieszkańcem domu. Po prostu jesteś z nimi.

Naprawdę staram się powściągnąć emocje, ale „ROMA” mnie totalnie uwiodła. Z tego filmu wylewa się potężna dawka humanizmu. Piszę tę recenzję jakiś czas po wizycie w kinie, a jego wspomnienie wciąż mnie porusza. I jako człowieka – na poziomie historii, i jako miłośnika kina – na poziomie maestrii z jaką ta historia została opowiedziana. Sandra Bullock, która grała w „Grawitacji”, świetnie to określiła: „Podczas seansu „Romy” czujesz, że wspomnienia, które oglądasz swą Twoje”. Właśnie tak mocno rezonuje film Cuarona.

PS. Udział Netflixa w tym projekcie jest przełomowy dla historii kina. Bo choć „Roma” jest na wskroś meksykańskim i prawdziwie artystycznym kinem, nie zapominajmy kto wyłożył pieniądze na jej dystrybucję. Platforma streamingowa, dzięki której mogą obejrzeć go ludzie na całym świecie, również Ci, w których miejscowościach nie ma żadnego kina. I choć sam reżyser zachęca do seansu w kinie (na szczęście umowa zakłada, że „Roma” trafiła również i tam), to świadomość, że zasięg tego filmu jest teraz w zasadzie nieograniczony, jest bez wątpienia bardzo pozytywnym efektem tej współpracy. 

Jeden komentarz

  1. opi

    Świetny tekst!

  2. David

    Super recenzja !

    1. Natalia

      miło mi to słyszeć 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *