Blaze

Blaze
„Blaze” reż. Ethan Hawke, USA, 2018
 
„Nie chcę być gwiazdą, chcę być legendą” – powiedział swojej dziewczynie Blaze Foley, kiedy po roku mieszkania w domku w lesie, postanowił wyjść do ludzi ze swoją muzyką. Ale nigdy nie był. Ani legendą, ani gwiazdą. 
 
Ethan Hawke postanowił, zupełnie na przekór większości typowych biografii, zrobić film o muzyku, który miał ogromny talent i szansę na karierę, ale któremu nie udało się nic osiągnąć. Nie jest to więc ani laurka, ani nawet właściwie nie jest to typowy biopic. To malownicza opowieść o folkowym muzyku, który żył jak chciał, robił muzykę jaką chciał i przegrywał swoje życie również tak jak sam chciał. 
Blaze’a poznajemy jako wesołego lekkoducha unikającego utartych ścieżek. Właśnie się zakochuje i spełnia marzenie wielu z nas – zamieszkuje z ukochaną domku w lesie. I jest to idylla. Ale jego talent pcha go w świat. Rusza więc w trasę, podpisuje kontrakt na płytę. Rzeczy zaczynają się dziać. 
 
Rolę muzyka odgrywa aktorski naturszczyk, za to muzyk z krwi i kości: Ben Dickey. Ben pochodzi z  Austin i prywatnie jest wieloletnim przyjaciele Hawke’a. Ma 40 lat i w zasadzie sam mógłby być jak Blaze. Może właśnie dlatego tak dobrze udaje mu się oddać urok obwoźnego muzyka przemierzającego świat. 
 
Jaki był Blaze? Dziś to kultowy bohater outsiderów, wszystkich tych, którzy chodzą bocznymi drogami, śpiewają przy ognisku i łapią stopa, tych naiwnych marzycieli, wygranych przegranych, którzy ciągną świat trochę bliżej gwiazd. Na ekranie otrzymujemy portret artysty totalnego. Takiego, który będzie śpiewał swoje najlepsze i najbardziej osobiste piosenki, nie ważne jak bardzo nieprzychylną ma widownię. Blaze koncertowo zmarnował szansę na nagranie profesjonalnego albumu. Poszedł w totalne tango. Jego życie było jak piosenki, które pisał: pełne złamanego serca i złych decyzji, a najbardziej przejmujący występ odbył przy akompaniamencie zupełnie nieprzychylnej publiczności. Takiej, która go nie słucha, obraża, wygwizduje i przede wszystkim kompletnie nie rozumie i nie docenia.
 
Blaze jest raz beztroskim kolesiem, raz zwykłym zapijaczonym chamem. Dickey przechodzi przez tę przemiany bezbłędnie. Wnosi do postaci autentyczność, swój własny muzyczny talent, nadaje duszę i ożywia na nowo jego piosenki. To dzięki niemu mamy na ekranie bohatera, a nie tylko postać. Skomplikowanego artystę, który chcąc się wymknąć wszelkim ramom, jednocześnie sam pchał się w kolejne. Odrzuca sławę, ale łatwo popada w alkoholizm i spiralę samodestrukcji. Dickey wygrywa te wszystkie nuty z naturalnością i wrodzoną predyspozycją do roli. Udało mu się podłapać akcent muzyka i jego specyficzny styl bycia: trochę wycofany, a z drugiej strony na swój sposób czarujący. 
 
Hawk ma dla swojego bohatera dużo wyrozumiałości i miłości dlatego stawia go zarówno w blasku reflektorów, jak i w złym świetle. Pokazuje nam człowieka, który całe życie walczył o to by żyć na własnych warunkach, nawet jeśli szkodziły one jemu samemu. Opowiada o samotności, procesie twórczym, poszukiwaniu zrozumienia. To film o tym jak Blaze wzbija się, by zaraz zacząć spadać.
 
Hawk włożył w ten projekt dużo pasji popartej doskonałym researchem i okazał się być naprawdę sprawnym reżyserem. Do jego sukcesu przyczynił się także świetny casting. Zebrał wokół siebie grupę przyjaciół dlatego film ma tak ciepły klimat. Oczywiście ciężko ogląda się upadek Blaze’a, ale z kolei sekwencje z okresu domku na drzewie są naprawdę magiczne. Duża zasługa jest tu po stronie Sybil Rosem, która napisała książkę o swoim życiu z Blazem i pomogła w napisaniu scenariusza. Hawke i Dickey zrobili ten film razem by stanąć za legendą zapomnianego muzyka. Dzięki nim muzyka Blaze’a jest przekazywana kolejnym pokoleniom. A jest tego warta bo zawiera  w sobie towar dziś deficytowy: autentyczność, poezję i prawdziwe emocje.
 
Niezależne kino o niezależnym muzyku. Mamy tu dużo umiłowania do kultury południowych Stanów, prostoty i życia w zgodzie z naturą. A przede wszystkim dużo folkowej muzyki, która jest chyba ostatnią ostoją prawdziwości w amerykańskiej kulturze. To także humor drogi. Podsłuchane rozmowy, brzdąkająca gitara – z tego składa się ten film. Dlatego tak urzeka i wielokrotnie łapie za serce. 


Ethan Hawke ucieka w swoim filmie od klasycznej biografii. To raczej opowieść o każdym muzyku, któremu się nie udało, czyli historia, których w kinie nikt nie chce opowiadać (zrobili to Coenowie w „Co jest grane, Davis”). Ale tym samym jest to historia, w której łatwo jest odnaleźć samego siebie bo film ma konstrukcję albumu muzycznego, który niesie nas przez poszczególne zdarzenia w życiu bohatera.

 
Mam słabość do filmów o muzykach, mam słabość do folkowej muzyki i mam słabość do niezależnego, bezpretensjonalnego kina. Może dlatego ten film do mnie trafił. Jest w nim i trochę magii, i brutalnej prawdy. Sami tworzymy swoje szczęście i sami je niszczymy. W dużej mierze równo pracujemy na swoje szanse, jak i na swoje porażki. I nic, nic nie trwa wiecznie. Wielka miłość się kończy, wielki talent można zaprzepaścić.


Film obejrzałam na American Film Festival

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *