„Czerwone niebo” i inne filmy dziejące się nad Bałtykiem

Czerwone_niebo_film

„Czerwone niebo” / „Rower Himmel” reż. Christian Petzold, Niemcy 2023.

Kocham Bałtyk, kocham polskie plaże. To jedno z tych miejsc, które zachwyca mnie za każdym razem i klimat, którego nie da się znaleźć nigdzie indziej. Jest to także niezwykle malownicze miejsce, które wciąż nie jest wystarczająco wykorzystywane w kinie, o czym przypomniałam sobie oglądając niemieckie „Czerwone niebo”.

To film rozpięty między lekkim wakacyjnym kinem a ciężkim dramatem. Umiejscowienie akcji nad morzem, podczas krótkich letnich nocy potęguje ulotność uczuć, o których opowiada. W domku letniskowym spotykają się dwójka przyjaciół: fotograf i pisarz, oraz beztroska dziewczyna, o której obecności żaden z nich wcześniej nie wiedział. Oni mają plan zająć się swoim portfolio i pisaniem książki, ona sprzedaje w miasteczku loty i sprowadza na noce miejscowego ratownika. Iskrzy między tymi trzema osobowościami, iskrzy też dosłownie: w wyniku suszy w okolicznych lasach wybuchają pożary.

Petzold dość niepozornie snuje opowieść o tej wakacyjnej zbieraninie wolnoduchów, by w pewnym momencie zaskoczyć widza poważnym twistem. Postacie z każdą kolejną sceną stają się coraz mniej jednoznaczne, a film z lekkiego Indie movie przeradza się w rozprawę o przemijaniu nie tylko lata…

„Ostatni dzień lata” reż. Tadeusz Konwicki, Polska 1958

Absolutny polski bałtycki klasyk. Dzika plaża, wydmy, koniec lata i tych dwoje. Ona trochę starsza, on zakochany w niej od dwóch dni, podczas których obserwował ją na plaży. Przyciąganie się i odpychanie się dwóch pokaleczonych wojną osób. Puste bałtyckie plaże o schyłku sezonu potęgują poczucie osamotnienia, melancholii i niepokoju, które siedzą w bohaterach.

Film oszczędny formą ze względu na ograniczony budżet stał się kultowym przedstawicielem polskiej Nowej Fali. Dla mnie to film, do którego wracam co kilka lat, za każdym razem rozumiejąc z niego coś nowego.

„Wyspa Bergmana” reż. Mia Hansen-Love, Francja 2021

W „Wyspie Bergmana” najpiękniej pokazana jest właśnie tytułowa wyspa – skąpana w letnim słońcu, dzika, surowa. Zdaje się, że to bohaterowie są dla niej tłem, a nie na odwrót. A bohaterowie, chcą przeżyć istnie bergmanowską przygodę*. Oboje są filmowcami i w ich związek wkrada się coś w rodzaju personalnej gry oraz zawodowej rywalizacji…

Nie jest to najlepszy film Mii Hansen-Love, której filmy bardzo cenię, ale kupił mnie ciekawymi kobiecymi postaciami. Ich pogubienie we własnych emocjach i jednocześnie upór w poszukiwaniu spełnienia są inspirujące. Odnajduję się w ich niepewności, poczuciu utraconych szans, łapania uciekających chwil, uczuć i ukochanych osób. Jest to napisane z ogromnym wyczuciem i jeszcze lepiej zagrane. Warto jest się na tę wyspę wybrać.

* Bohaterowie jadą na „Bergman safari” – say what!? Jadę tam!

„Hel” reż. Katarzyna Priwieziencew, Paweł Tarasiewicz, Polska 2015

Przyczepy, krótkie spodenki, japonki, wiatr i słońce. Hel to nasze Miami, nasza mekka surferów, miejsce dla buntowników z dzikim sercem. Tak nam się kojarzy się Hel latem. A czy wiecie co dzieje się na tym koniuszku Polski zimą?

No więc zimą nie dzieje tam się nic. Przyczepy stoją puste, plaże świecą pustkami, bary straszą. Istne odludzie. Do takiej właśnie głuszy przybywa scenarzysta Jack, który chce uporać się z wciąż nieskończonym scenariuszem. Jack zajmuje jedną z przyczep i zdaje się, że jedyne czego potrzebuje to spokój. Jednak wokół zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a w niewyjaśnionych okolicznościach ginie młoda nastolatka. Zagadkę jej śmierci stara się rozwikłać inna młoda dziewczyna – striptizerka z miejscowego klubu i wpatrzony w nią chłopak, który wieczornymi pokazami wariografu dorabia na życie. Wokół tej trójki bohaterów kręci się fabuła filmu.

Twórcy „Helu” nie są zbyt oryginalny w swej jawnej inspiracji Lynchem czy Refnem, ale radzą sobie z tymi zapożyczeniami całkiem nieźle. Zimowy Hel dobrze się sprawdza jako miejsce dziwnych zdarzeń i tajemniczych zbrodni. Zapomniany kurort, odizolowany od reszty kraju, ma w sobie coś ekscytującego i wywołującego chłód na plecach.

Łatwo jest uderzać w debiutancki „Hel” za jego luki w scenariuszu, koślawe dialogi i drętwe aktorstwo. Ale mnie pomimo tego, uwiódł ten film. W polskim kinie nie robi się thrillerów, filmów enigmatycznych, z pogranicza snu, jawy i metafizyki. Filmów szalonych, odjechanych. Nie ma na takie kino odwagi. „Hel” zapuszcza się w te rejony i nawet jeśli zbacza z toru, robi to ciekawie.

Więcej o filmie pisałam TUTAJ.

„Pociąg” reż. Jerzy Kawalerowicz, Polska 1959

„Pociąg” jest z zasadzie pierwszym filmem, który przyszedł mi do głowy myśląc o filmach z Bałtykiem w tle, mimo, że w zasadzie cała jego fabuła dzieje się w pociągu. Ale jest to pociąg na trasie Warszawa – Hel, a w ostatniej scenie pociąg zatrzymuje się dosłownie nad morzem i główna bohaterka wysiada prosto na plażę.

„Pociąg” jest też jednym z najlepszych polskich filmów, jakie widziałam. Zrobił na mnie ogromne wrażenie i wciąż budzi we mnie specjalne wspomnienia. Jest coś wyjątkowego w trasie, którą przebywa: dwójka przypadkowych ludzi wsiada do pociągu, by uciec od swoich problemów i znaleźć się na samym końcu kraju. Ta podróż i to spotkanie wywołuje w obojgu ogromną tęsknotę i głód uczuć. Kawalerowicz sprawił, że my te emocje czujemy razem z nimi, co dodatkowo potęguje niesamowicie przejmująca wokaliza z filmu w wykonaniu Wandy Warskiej:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *