„A rainy day in New York” reż. Woody Allen, USA 2017
Allen jest mistrzem robienia filmów, z których bije niezobowiązujący humor i przyjemność oglądania. I wciąż umie opisywać świat tu i teraz. Bezbłędnie trafia w aktualne lęki, uwypukla absurdy, wyśmiewa wady współczesnego społeczeństwa.
I sam zatacza koło w swej twórczości. Kilkadziesiąt lat temu portretował młodych yuppies, boomersów, beztroską nowojorską bohemę. Dziś kamerę ustawia niejako na dzieci swoich dawnych bohaterów i to im daje głos. A zarzuty z ich ust padają konkretne: dzisiejsze pokolenie mierzy się konsekwencjami decyzji tych poprzednich i spłaca dług ich beztroski.
Kiedy Gatsby – główny bohater „Deszczowego dnia” wylicza po kolei exodus mieszkańców do coraz biedniejszych dzielnic, które po jakimś czasie stają się także zbyt drogie, to my, młodzi widzowie, śmiejemy się, ale już przez łzy. Ogólnie powszechna gentryfikacja miast bezlitośnie dotyka coraz więcej metropolii, a ostatnie doniesienia socjologów dobitnie pokazują, że wizja 30 latków mieszkających z rodzicami to efekt coraz droższych warunków życia, a nie mitologicznej nieudolności millenialsów. Jesteśmy od wielu dekad pierwszym pokoleniem, które w spadku po swoich rodzicach, otrzymuje gospodarkę w stanie gorszym niż była za ich młodości.
Gatsby jest nowojorczykiem, studiującym w stanowym Uniwersytecie Yardley. Wraca na weekend do rodzinnego miasta wraz ze swoją uroczą dziewczyną z południa – Ashleigh. Na skutek deszczowej pogody, pokrzyżowania planów i nieprzewidywalnych zwrotów akcji, para zamiast spędzić romantyczny weekend, zostaje rozdzielona. Ona próbuje zrobić wywiad do uczelnianej gazetki, on zabija czas, unikając jednocześnie spotkania z rodzicami.
Nierealne i narzucane oczekiwania rodziców wobec dzieci to temat stary jak świat. Ale widać, że i tu Allen wie gdzie przyłożyć ucho. W świetle ostatnich skandali kiedy na jaw wyszło, że rodzice-celebryci gotowi są nawet spreparować bez wiedzy własnych pociech ich dossier składane do prestiżowych uczelni, zjawisko to urasta do absurdalnych rozmiarów. Walka o wizerunek jeszcze nigdy nie była tak cyniczna. Walka klas wciąż ma się świetnie.
Główny bohater to już ente wcielenie samego reżysera. Przeintelektualizowany neurotyk, o ponad przeciętnej wiedzy o niszowych pisarzach, mający problem z relacjami z ludźmi. Kiedy wyznaje, że od słońca w pięknych okolicznościach przyrody woli deszcz na ulicach Manhattanu, staje mi się bardzo bliski. Tak samo jak on, i tak samo jak Allen, jestem fanem tego rodzaju melancholii, którą odczuć można tylko w wielkim mieście. Chyba każdy urodzony w takim miejscu dostaje w pakiecie dawkę tego specyficznego cynizmu oraz uwielbienia do miejskiej melancholii i poczucia humoru opartego na ironii. Wewnętrzne monologi, snucie się po ulicach miasta, jednoczesne odrzucenie ludzi i lgnięcie do nich – to kolejne cechy, w których i ja się odnajduję. Gatsby to typ człowieka, dla którego istotą życia jest wieczne pogrążenie w wewnętrznym konflikcie. Spełnienie i satysfakcja zdają się być dla niego stanem nie do osiągnięcia. Stanem, którego w zasadzie unika. Timothée Chalamet odgrywa te sprzeczności z dużą gracją.
Przy czym absolutnie czarująca i absorbująca całą uwagę kamery jest Ellen Fanning. Jest ona rozkosznym połączeniem naturalności, niewinności ze szczerą odwagą i niewymuszonym urokiem. Allen potrafi tworzyć bohaterki, które pod powierzchnią zagubienia kryją siłę, ta urocza mieszanka rozsadza każdą scenę.
Pełno tu typowych allenowskich tropów, a zwłaszcza tych dwóch tak bardzo już przez niego ogranych: miłości do Nowego Yorku i rozważań na skomplikowaniem relacji damsko – męskich.
U Allena zawsze kluczowe są słowa, jego filmy należy oglądać z szeroko otwartymi uszami i refleksem ustawionym w samej górze skali by nie uronić ani jednego słowa. To dialogi ciągną każdy jego film w górę, robiąc z przeciętnego przyjemniaczka, trafną analizę stanu społeczeństwa. Miłosny trójkąt to także u niego nic nowego, a postacie nakreślono tak charakterystycznie i wyraziście, że wiemy, iż wybór roztrzygnie się tu między tym kim naprawdę w środku jestem, a tym kim inni chcą bym był. Oczywiście film opierający się na pomyśle komedii omyłek i niemożności skomunikowania się przez głównych bohaterów, musi mieć pewne scenariuszowe luki by ten koncept się utrzymał. Oczywiste jest też to, że Allen najbardziej kopiuje siebie samego, ale w sumie czy to źle?
Jest lato, jest nowy Allen. Można iść na nowego Marvela, a można znów poczuć znany klimat allenowskich rozkminek. Ja stawiam na obie te przyjemności 🙂