„Finding Vivian Maier”, reżyseria: John Maloof, Charlie Siskel, USA 2013
Pisaliście do szuflady? Śpiewaliście tylko gdy byliście sami? Szkicowaliście na końcach zeszytów, które potem chowaliście głęboko do szafki? Ja robiłam to pierwsze. Pisałam wiersze, tylko po to by najpierw je bardzo skrzętnie ukrywać przed światem, a na końcu spalić.
Mówi się, że talent sam się obroni. Owszem, ale tylko wtedy gdy da mu się szansę. Nigdy w życiu nie prowadziłabym tego bloga gdyby ktoś we mnie nie wierzył.
Vivian Maier nie miała nikogo takiego wokół siebie. A przecież skoro robiła tyle zdjęć (liczy się je w tysiącach) i praktycznie nie rozstawała się z aparatem, znajomi wiedzieli o jej pasji. Jednak ani Vivian nie tworzyła z ludźmi naprawdę bliskich relacji, ani oni najwyraźniej nie traktowali poważnie jej hobby. A szkoda…
Wprawdzie odnalezione dziś jej fotografie prawdziwie ujmują i zachwycają, ciężko nie czuć żalu, że poznajemy je bez jakiekolwiek komentarza i udziału ich autorki. Znawcy fotografii twierdzą, że dobrego fotografa poznaje się nie po ilości dobrych zdjęć, które zrobił, a po tych, które sam zdecydował się publicznie pokazać. Vivian nigdy tego nie zrobiła dlatego przypadkowi dziedzice jej spuścizny zalewają nas teraz wszystkimi jej fotografiami na raz. Pokazywane bez jakiejkolwiek selekcji czy podziału niby wciąż robią wrażenie, ale jednak trochę też przytłaczają.
Twórcy filmu na pewno inspirowali się „Sugar Manem”. Nakręcenie dokumentu jako zagadkowego thrillera to z pewnością dobry sposób na kupienie widza. O ile historia Sixto Rodrigueza rzeczywiście fascynowała, to cały wywód pt. „kim była Vivian Maier” dla mnie jest dorobiony na siłę. Inna rzecz, że mnie z reguły interesują bardziej dzieła niż ich twórcy. Film Jona Maloofa, który jest jednocześnie tym szczęśliwcem, w którego ręce wpadły odbitki, jest nie tylko odkryciem przed nami nieznanej artystki, ale też nastawiony jest na zysk samego jego twórcy. I nie jest to zarzut – za determinację w kompletowaniu jej zdjęć i uparte dążenie do pokazania ich światu, jak najbardziej ta nagroda mu się należy. Powiem wprost, mnie postać samej fotografki nie zainteresowała ani trochę, a wykreowana wokół niej tajemnica wydała się mocno naciągana na potrzeby filmu.
To co się broni to oczywiście zdjęcia panny Maier. Nie trzeba się znać na fotografii by docenić jej niespotykaną zdolność kadrowania. Tak jakby zawsze była w odpowiednim miejscu, czasie i trafiała w punkt. Co jednak najważniejsze – te zdjęcia autentycznie poruszają. W dobie gdzie fotografem jest każdy, gdzie komunikujemy się obrazkami wydawałoby się, że zdjęcia przestają mieć siłę. A jednak nie. Znacie pewnie profil na Facebooku „Humans Of New York”. Brandon fotografuje mieszkańców Nowego Jorku. Jego profil śledzą miliony. Ja też. Ale nie ze względu na same fotografie, a dopisane do nich historie. Bo to nie są dobre zdjęcia, co dobitnie potwierdził mi właśnie ten film. Bez swoich opisów zdjęcia HONY są płaskie i nieciekawe. Vivian miała oko do łapania życia takim jakie jest. Do uchwycania chwil, momentów, zdarzeń. Jej zdjęcia mówią, opowiadają, żyją. I w zasadzie nie potrzebują słów. Stanowią niezwykle cenną kronikę swoich czasów i warte są wernisażu w każdym muzeum świata.
Wierzcie i wspierajcie ludzi wokół siebie. Nawet sobie nie wyobrażacie co dzięki Wam mogą osiągnąć…
Zdjęcia Vivian zajdziecie na stronie: http://www.vivianmaier.com/
Polecam także wystawę jej fotografii pt. „Amatorka” w Leica Gallery w Warszawie: TU