reż. Sean Anders, USA 2014
Nick, Kurt i Dale uwolnili się od dręczących ich w pierwszej części szefów i postawili na swój własny biznes. Ja wprawdzie dziwię się czemu się na to zdecydowali przy ich zdolnościach do pakowania się w kłopoty, beztroskiego podejścia do życia i – delikatnie mówiąc – nie ogarnianiu podstaw ekonomii, ale lepsze ryzyko na swoim niż ciągłe bycie popychadłem na etacie…
Więc ta trójka, mniej i bardziej rozgarniętych kumpli, rozkręca firmę i swój pierwszy produkt – rewolucyjną słuchawkę prysznicową, którą kontrowersyjnie nazwali Prysznicowym Kolegą (Shower-Buddy). Dzięki wywiadowi w lokalnej śniadaniowej telewizji (notabene świetna scena pastisz tego typu idiotycznych porannych programów) udaje im się pozyskać pierwszego dużego klienta. Chwila szczęścia nie trwa jednak zbyt długo bowiem okazuje się, że wredny szef to nic przy bezwzględnym i bezdusznym biznesmenie.
„Szefowie Wrogowie” to komedia z rodzaju tych najprostszych – ma rozbawić raczej uderzając wprost w nasze najniższe instynkty niż za pomocą jakiś wymyślnych żartów czy wyszukanych i subtelnych dowcipów. Różnie to w filmie wychodzi. Czasem jest zabawnie, czasem żenująco i niesmacznie. W scenach po napisach słyszymy Jennifer Aniston skarżącą się, że pewien tekst nie przejdzie jej przez usta. I wcale jej się nie dziwie bo niektóre sekwencje są naprawdę na granicy smaku i bardzo niskim poziomie. Ja osobiście nie lubię aż tak koszarowego humoru.
To co „Szefów” znowu ratuje to aktorzy, zarówno główna trójka oraz jak dla mnie po raz kolejny jeszcze lepsze drugie tło. Bateman, Sudeikis i Day mają niewątpliwy dryg i talent komediowy. Fajnie ich obsadzono i porozdzielano charaktery na zasadzie: jeden ogarnięty strofujący resztę, wieczny lekkoduch i zupełnie nieobliczalny wariat. Jednak najlepsze ich sceny są wtedy gdy stykają się jeszcze z kimś. I to właśnie postacie drugoplanowe są największym atutem serii. Jen Aniston naprawdę odważnie przekreśla tu swój wizerunek dziewczyny z sąsiedztwa, Christophe Waltz po raz kolejny ukazuje psychopatyczną stronę, a Jamie Foxx jako kuriozalny typ spod ciemnej gwiazdy jest zdecydowanie najzabawniejszą postacią. Nie muszę chyba dodawać, że Kevin Spacey choć ma w filmie zaledwie 2 sceny to wymiata totalnie. Ale najbardziej zaskoczył mnie Chris Pine. Aktor, o którym wciąż ciężko powiedzieć czy ma więcej uroku czy talentu, wniósł w drugą część „Wrogów” dużo świeżości. To jego postać jest największą zagadką i motorem działań głównej trójki. Pine ma taki niewymuszony sposób grania, który bardzo dobrze sprawdza się w lekkich komediach, a to że miło się na niego patrzy to już dodatek.
Ostatnio mój kolega urządził u siebie filmowy wieczór z kumplami i piwem, na którym wyświetlał właśnie „Szefów”. Na tego typu spotkania to pozycja idealna.