„Cafe De Flore” reż. Jean Marc Vallee, Francja/Kanada 2011
Chcielibyście mieć soundtrack do swojego życia? Pewnie już macie. Słuchacie muzyki non stop: pracując, ucząc się, uprawiając sport, kochając się, podróżując. Pamiętacie piosenkę, która leciała kiedy poznaliście ukochaną osobę albo piosenkę do Waszego pierwszego wspólnego tańca? Macie piosenkę która poprawia wam humor, przy której nie możecie się opanować, by nie zacząć śpiewać i tańczyć? Piosenkę, która kojarzy Wam się z rozstaniem, pożegnaniem, rozpaczą? Melodię, która wywołuje wspomnienia, uspokaja lub zasmuca? Ja mam. Mam swoją track listę, która spokojnie mogłaby być ścieżką dźwiękową mojego życia.
40-letni Antoine (w tej roli kanadyjski muzyk Kevin Parent), ma podobnie. Ma w głowie tysiące melodii i skojarzeń do nich. Nie tylko dlatego, że zawodowo jest dj-em, również dlatego, że jest na muzykę wyjątkowo wrażliwy. W jednej ze scen opowiada psychologowi o utworze, przy którym poznał miłość swojego życia. Choć jak sam przyznaje, jest to kawałek zupełnie banalny, dla niego już zawsze będzie wyjątkowy.
Na mojej uczelni (SWPS) przeprowadzono parę lat temu eksperyment: grupę studentów poproszono by przez tydzień nie słuchali muzyki z żadnych przenośnych odtwarzaczy: MP3, telefonów itp. Trzeba zaznaczyć, że były to osoby, które zazwyczaj z słuchawkami się niemal nie rozstawały. Wnioski były dwa. Młodzi ludzie zaczęli bardziej interesować się tym co się wokół nich dzieje: obserwować współpasażerów w komunikacji miejskiej, słuchać ich rozmów itp. Pozwoliło im to też zastanowić się nad tym jak się czują, gdy mają w uszach słuchawki ze swoją ulubioną muzyką. Otóż towarzyszy im wtedy tzw. „syndrom głównego bohatera”. Wydaje im się, że grają główną rolę w teledysku – videoclipie do swojego życia. Dokładnie o tym jest moja ulubiona scena z „Cafe De Flore”. Gdy Antoine podczas joggingu po parku słucha muzyki, którą lubi, wydaje mu się, że wszyscy ludzie wokół się do niego uśmiechają, jakby był w jakimś filmie. Zobaczcie sami:
„Cafe de flore” było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Artystyczny film, który pewnie przemknie przez kina niezauważony przez większość publiczności, mnie bardzo poruszył. Do tego stopnia, że ciężko mi jest o nim opowiedzieć tak, by wam te emocje przekazać.
Film dzieli się na dwie równoległe historie dziejące się w różnych czasoprzestrzeniach. Pierwsza we współczesnym Montrealu, druga w Paryżu lat 60. Jasne jest, że musi je coś łączyć, ale do samego końca trudno jest domyślić się co. Jedyną wskazówką jest pojawiająca się w obu historiach płyta pt. „Cafe De Flore”.
W stolicy Francji poznajemy Jacqueline – matkę samotnie wychowującą synka Laurent. Chłopiec ma zespół Downa co było powodem odejścia jego ojca. Jacqueline musząc stać się dla niego obojgiem rodziców, kompletnie zatraca się w miłości do dziecka. Wszystko co jego nie dotyczy przestaje dla niej istnieć, nawet ona sama. Tworzy z synkiem niesamowicie silny związek, ich miłość jest piękna i nie mająca granic. Venessa Paradis została do roli matki bardzo oszpecona. Jest blada, wiecznie zmęczona, pod oczami ma sińce. Paradis zaskakuje tą przemianą. Jest to też zdecydowanie najlepiej zagrana rola w całym filmie.
W Kanadzie natomiast żyje Antoine, który jak sam mówi ma wszystko by czuć się szczęśliwym: pracę, którą kocha, dwie śliczne córeczki i cudowną kobietę u boku. A jednak nie może zaznać spokoju. W jednej ze scen chodzi po pokojowych hotelu krzycząc: co ja tu robię!? (jest to notabene świetna scena: jakbym widziała siebie, używam nawet dokładnie tych samych słów) Antoine dwa lata temu rozstał się ze swoją żoną, którą znał od dziecka, z którą założył rodzinę i przez wiele lat był ogromnie szczęśliwy. Nie może zrozumieć jak taka wielka miłość jaka ich łączyła mogła się skończyć. „Gdyby gdzieś na świecie była taka sama para jak my, powinni być zawsze razem” – mówi. Mimo to odszedł od żony, bo spotkał inną miłość. I ta nowa miłość okazała się być silniejsza.
Gdyby ktoś powiedział mi, że w jednym filmie reżyser porusza temat samotnego rodzicielstwa, upośledzonych dzieci, rozpadu rodziny, rozstania, pokrewieństwa dusz, uznałabym, że to stanowczo za dużo. A jednak w „Cafe De Flore” udało się to wszystko połączyć. Stąd też tyle emocji. Jest to film z tajemnicą, magią, mistycyzmem. O miłości, która trwa i o tej, która się kończy.
I choć w „Cafe De Flore” roi się od banałów i kiczu, nie potrafiłam oprzeć się jego magii. Zdaję sobie sprawę, że jest w tym ogromna zasługa fenomenalnej ścieżki dźwiękowej, sprawiającej, że każda scena staje się lepsza, bardziej emocjonalna, lepiej trafiająca do odbiorcy. Zgadzam się z posądzaniem tego filmu o pretensjonalność, ale nic nie poradzę na to, że dałam się ponieść tej romantycznej historii i jest mi z tym dobrze!
Wow, film zapowiada się świetnie (bardzo dobry pomysł!), a po Twojej recenzji mam wielką ochotę go obejrzeć :). Pozdrawiam!
Właśnie przed chwilą obejrzałam (chwała Kinomaniakowi.tv i możliwości wykupienia dostępu na jeden dzień.Tylko 2,50 zł za sms-tak przy okazji). Podczas oglądania byłam w totalnym zachwycie i co jakiś czas nachodziła mnie myśl, że zaraz po seansie napiszę do koleżanki, że właśnie obcowałam z kinem wyjątkowym, którego już dawno nie doświadczałam i że ona KONIECZNIE także musi! I w takim cudownym stanie (nawet bezkrytycznym, pomimo banału gdzieniegdzie)trwałam do momentu pojawienia się pani medium i elementu scalającego obie historię. I wtedy już nie byłam pewna czy faktycznie tak mocno będę zachęcać do filmu i czy czasem nie zaasekuruje się hasłem: film jest rewelacyjny, tylko ta końcówka! Dotychczas obcowałam z tematem rozpadu relacji itp, na koniec doszedł metafizyczny bełkocik w ogóle nie grający z resztą! Rozumowo wiem dlaczego i po co. Jakoś te wątki trzeba było połączyć, ale dlaczego w tak pretensjonalny, kiczowany i naciągany sposób? Ja w głowie widzę logiczność tego zestawienia dwóch żyć i ich łączności i pomysł nie jest aż taki zły, ale to wytłumaczenie to był dla mnie upadek z wysokiego konia i mam wielki żal, bo reżyser zabrał mi mój zachwyt:( Trzeba jednak przyznać, że sceny w samochodzie z chłopczykiem i te z medium było mocne i ja miałam autentyczne ciarki (czyli spełniły swoją funkcję), to była jednak tylko fizyczna reakcja lękowa, bo w głowie siedziało tylko natrętne pytanie i okrzyk niezgody na stan zastany: ŻE CO!!??
Pomimo tego upadku i pomimo tego, że mocno obiłam sobie kolana, ten film pozostanie w mojej głowie na długo. To ważny, dobry, wręcz nawet świetny film.
No, a MUZYKA! Przez cały seans czułam podskórnie bliskość z tym filmem. Dopiero po sensie doczytałam (staram się nic nie czytać przed seansem o filmie. wcześniej zasiadałam obczytana na lewo i prawo-tak więc nastawiona), że kolesia od C.R.A.Z.Y. Teraz już rozumiem tych Floydów w tak cudownie dużej ilości:)
Pozdrawiam ciepło!