„Miłość” reż. Michael Haneke, Austra/Francja/Niemcy 2012
Werdykty jury z reguły są kontrowersyjne. Ten z ostatniego Cannes nie zaskoczył nikogo. Bezapelacyjnie wygrała MIŁOŚĆ.
Nie potrafię pisać o filmach Haneke. Pogodziłam się już z tym, że pewne rzeczy mnie przerastają. Zawsze chodzę na jego filmy by poczuć, że czegoś nie rozumiem. By w ogóle coś poczuć.
Boję się starości. Nie chcę być stara. Nie umiem sobie siebie wyobrazić w tym stanie. Nie chcę. „Miłość” każe zmierzyć się z tym tematem i nie jest to przyjemne.
Uwielbiam muzykę Herbiego Hancocka. Po maglowaniu przez lata jego płyt, po kilku koncertach, nie będąc znawcą potrafię rozpoznać jego charakterystyczną grę. Nikt nie dotyka tak klawiszy, nie wydobywa z nich takich dźwięków. Zawsze wiem, że to właśnie on gra. Czuję to. Oglądając kolejny film Haneke zorientowałam się, że on ma „swój kadr”. Stawia kamerę w miejscu i filmuje bohaterów w taki sposób, że wiesz, że to on za nią jest. Kamera jest niemal nieruchoma. Stoi w jednym miejscu i obserwuje co się przed nią dzieje. Jak jakieś Oko. W ujęciach czuć rękę reżysera. Coś więcej nawet. Czuć jego obecność.
Haneke jest reżyserem z innego wymiaru. Patrząc na świat jego oczami czułam się jakbym patrzyła na ludzi z poziomu Stwórcy. Jakby nie miał sumienia dla widza. Jakby na naszych oczach robił sekcję zwłok i mówił „patrz, tak to wygląda”. Tak wygląda starość, choroba, śmierć. Tak wygląda koniec.
Ale czy można mieć do Hanekego żal? Nie mówi przecież o niczym czego byśmy nie wiedzieli, nad czym byśmy się nie zastanawiali. I w zasadzie robi to z dużym humanitaryzmem (do pewnego stopnia). Starość, choroba, śmierć dzieją się tu z godnością. Oczywiście poziom tej granicy określamy sami: dla głównej bohaterki już samo odebranie jej sprawności fizycznej jest utartą tej godności. Ale z drugiej strony, czyż nie o takim odejściu mówi się godne: w domu, z bliską osobą u boku, bez konieczności martwienia się o dobra materialne? Przemawia przeze mnie człowiek z innego społeczeństwa niż zachodnie, być może dlatego moja granica godnej śmierci jest gdzie indziej. Ale czy w naszych czasach śmierć może być jeszcze skandalem?
Nie byłoby tej historii gdyby nie aktorzy: Emmanuelle Riva lat 85 i znany Polakom głównie z „Czerwonego” Krzysztofa Kieślowskiego, Jean-Luis Trintignant lat 81. Staruszkowie oddający na ekranie coś więcej niż swój talent. Oddający siebie. Zwróćcie uwagę, że w pierwszej części filmu małżeństwo zawsze jest na ekranie razem. Bardzo ładnie jest pokazana ich miłość, która w tym wieku objawia się poprzez okazywanie szacunku, troski, ciepła. Dla osoby znającej francuski zaskoczeniem będzie język jakim do siebie mówią: bardzo poprawny, uprzejmy, przyjemny dla ucha. Tak się buduje bliskość na ekranie. Ta bliskość się zacieśnia gdy w ich spokojne życie brutalnie wkracza choroba. Do tej pory wciąż aktywni, zostają uziemieni w domu. W jednej ze scen słychać wyraźnie dźwięki miasta dochodzące z ulicy. Za oknem wciąż jest życie, świat kręci się dalej. Ale nie w tym paryskim apartamencie. Tu mąż odgradza świat od ich małego świata. Bo ich już nikt nie zrozumie. Żywi nie rozumieją umierających. Nawet córka będzie musiała czekać pod drzwiami.
Filmy Hanekego mają dużo z hitchockowskiego budowania napięcia. Kluczowa scena zaskakuje. A refleksja? Refleksja przychodzi później. W chwili gdy patrzysz na swoich rodziców i zaczynasz się zastanawiać jak umrą, czy będziesz wtedy przy nich, jak ty się zachowasz? Co zrobisz gdy najbliższa Ci osoba śmiertelnie zachoruje. I dlaczego film o śmierci ma tytuł MIŁOŚĆ…
Nie lubię Hanekego. Absolutnie wartości artystycznych jego filmom odmówić nie mogę i jest to naprawdę wielki reżyser. Ale nie lubię go, ze względu na to, że prawie w każdym filmie opowiada o złu i okrucieństwie, nawet jeśli służy ono innym celom.
Kiedy dowiedziałem się, że Miłość jest inna, naprawdę sie ucieszyłem i postawiłem sobie za cel, obejrzeć film jak najszybciej. To miał być najpiękniejszy film o miłości.
Nie był, choć miał ku temu wszelkie predyspozycje. Dla mnie to film o poddaniu się i porażce. I choć może źle go odbieram, to jednak nie spodobało mi się to, co Haneke kazał zrobić bohaterowi. I kupiłem tę historię, zaangażowałem się w nią, i przekonała mnie – i to jest najgorsze. Dlatego nie lubię Hanekego. I nie lubię tego filmu. Nie ma w nim miłości.
Moim zdaniem.
czytałam ostatnio, że dwaj austriaccy reżyserzy Seidl i Haneke są najmniej lubiani przez widzów. Rozumiem czemu można ich nie lubić. Ja jednak widzę w ich filmach też jakąś prawdę. Bolesną i nieprzyjemną, ale prawdę.
Bardzo dobra recenzja! 🙂 Obejrzenie filmu jeszcze przede mną, z Hanekem miewam różnie, trudno mi powiedzieć, czy go lubię, czy nie. Na pewno jest ważną postacią w świecie filmu, na pewno ma sporo do powiedzenia. I to, co ma do powiedzenia, zazwyczaj boli albo uwiera. To jest plus, bo jeśli wychodzisz po seansie zupełnie bez emocji, to co można powiedzieć o takim kinie?
Trintignanta właśnie z "Czerwonego" pamiętam. Świetna rola.
Pozdrawiam :).
Widziałem tylko dwa filmy Hanekego – ,, Funny Games'' i ,, Pianistkę'', obydwa niezapomniane, bezlitosne i bardzo głębokie. Podoba mi się szczere, wysokooktanowe, kocie okrucieństwo tego gruntownie wykształconego człowieka, o przenikliwym spojrzeniu i szlachetnej twarzy. Kto powiedział, że kino jest od głaskania ? ,, Pianistkę'' doceniłem jeszcze bardziej po przeczytaniu powieści Jelinek. Haneke sprostał na prawdę trudnemu zadaniu – wysublimowanie tak gęstego, pokotłowanego i wybitnie niefilmowego tekstu w oszczędną , precyzyjną sekwencję obrazów stawia ten film w moich oczach, jako jedną z najciekawszych, najbardziej kreatywnych ekranizacji .
Herbie Hancock – pogodny, funkujący i dający permanentną radośc, czy to w zelektryfikowanym fusion, czy w akustycznym mainstreamie , też ma na koncie płytę, gdzie wyłażą z niego demony – ,,Sextant'' z 1973.
Szalona płyta – bardziej mroczna, transowa i psychedeliczna , niż najmocniej ucpane produkcje Milesa z pierwszej połowy 70-tych.
jak oglądałam ceremonię z Cannes też się zastanawiałam na tym, Haneke ma taką przyjemną, spokojną twarz – a co się dzieje w tej głowie!?
dokładnie, jak uwiera to dobrze
Haneke to bardzo specyficzny twórca, a jego filmy trafiają tylko do poszczególnych odbiorców. Przyznam, że BIAŁA WSTĄŻKA bardzo mi się podobała i z chęcią zobaczę Miłość, jednak w jakiś sposób boje się tego dzieła 😉
Natalia, ale Ty to pięknie napisałaś…
Ja powiem tak: pamiętasz pewnie, co pisałam na FB o "Pianistce". No nie leżał mi jakoś ten film. Tak jak "Biała wstążka". A potem obejrzałam "Funny Games" (pierwszą wersję, nieamerykańską) i się zachwyciłam. I gdy tak czytam teraz Twoje refleksje o "Miłości", myślę sobie, że Hanekego można interpretować tylko w odniesieniu do niego samego, nigdy w oderwaniu od tego, co robił wcześniej. I wtedy to układa się w jakąś, smutną, bo smutną, ale sensowną i w gruncie rzeczy bardzo spójną całość.
🙂
Filmowa droga Haneke jest fascynująca. Każdy film inny, ale patrząc na całość jest jakiś wspólny mianownik.