„Nightcrawler” reż. Dan Gilroy, USA 2014
Los Angeles z „Wolnego strzelca” w niczym nie przypomina wyluzowanego słonecznego miasta, które znamy z większości filmowych produkcji, to raczej mroczna metropolia jak ta z „Chinatown” Polańskiego. Zepsuta, nieprzyjazna, trudna.
A w nim Louis Bloom. Mówi jakby właśnie wyszedł z korporacji, choć w rzeczywistości nigdy tam nawet nie pracował. W ogóle nie pracuje, jest bezrobotnym złodziejaszkiem. Ale pracy szuka, wszędzie. Nawet na złomowisku gdzie próbuje opchnąć skradziony drut. Ma przygotowaną formułkę o etosie pracy, chęci rozwoju, dyscyplinie. Na właścicielu złomowiska nie zrobi to wrażenia – nie zatrudni kogoś, o kim wie, że kradnie. Louis przyjmie odmowę z wystudiowanym uśmiechem.
Pewnego dnia wracającego do domu Lou zatrzymuje korek spowodowany wypadkiem samochodowym. Wysiada by zobaczyć co się stało i oprócz policjantów ratujących ofiary dostrzega ludzi z kamerami filmujących całą sytuację. Dowiaduje się od nich, że są freelancerami, którzy sprzedają swoje materiały lokalnym stacjom telewizyjnym. Podsłuchuje rozmowę i wie ile za to dostają. Podchwytuje pomysł, skradziony rower wymienia w lombardzie na podstawowy sprzęt i nocą rusza w miasto. Nasłuchuje policyjnego radia, szuka wypadków, strzelanin, pobić by za chwilę zjawić się tam ze swoją amatorską kamerą.
Bloom to prawdziwy selfmade man. Naprawdę imponuje samorozwojem, samodyscypliną, uparciem i nie poddawaniem się. Działa jak zaprogramowany robot. To człowiek, który potrafi się wykreować i potrzebuje zdefiniować się przez pracę i zarobki. W jego działaniu nie dostrzegamy pasji, to nie jest typ zaangażowanego dziennikarstwa społecznego. Gdy pierwszy filmik łatwo mu się sprzeda zacznie działać jak zwykła hiena, która zawsze zjawia się pierwsza tam gdzie się to opłaca. A potem jak kojot, który za takimi sytuacjami goni. A nawet je prowokuje.
To co mnie uwierało w tej historii, to że Bloom jest postacią boleśnie jednowymiarową. Już od pierwszej sceny widać, że coś z nim jest nie tak. Szybko orientujemy się, że to nie jest normalny koleś, a po prostu psychopata. Mieszkanie Louisa w niczym nie przypomina rezydencji ze wzgórz Hollywood. To mała ascetyczna nora z jedną roślinką i telewizorem. Bloom żyje i działa nocą. Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, nie ma pracy, zachowuje się dziwnie, jest aspołeczny i zupełnie pozbawiony empatii. Dlatego trudno takiego kogoś traktować jak jednego z nas. To typowa zaburzona osobowość, którą z miejsca powinno skierować się do psychiatry. Mówi jedno, a robi zupełnie co innego. Jest ambitny i dąży do sukcesu. Tyle tylko, że ma złe priorytety.
Mam wrażenie, że Jake Gyllenhaal tak dobrze wcielił się w swoją postać bo sam słynie z kreowania własnego wizerunku. To co teraz piszę jest trochę na wyrost, ale wydaje mi się, że bardzo zależy mu na Oscarze i bardzo to widać w doborze ostatnich ról. Nie gra już zwykłych kolesi, a odludków, dziwaków, wariatów. Może po prostu dorósł, a może za bardzo się stara zrobić wrażenie? Co nie zmienia faktu, że tą rolą rzeczywiście imponuje. Wygląda jakby wiecznie był głodny – do roli schudł kilka kilogramów, przez wiele nocy jeździł samochodem z prawdziwym paparazzi bólu – jak się ich nazywa w branży. Jego Bloom jest autentycznie odrażający jako człowiek, któremu brak ludzkich odruchów, ale również fascynujący jako profesjonalista z obłędem w oczach dążący do sukcesu.
Dan Gilroy napisał naprawdę jedne z lepszych dialogów jakie ostatnio słyszałam jednak poza tym trudno uznać jego film za coś szczególnie odkrywczego. To, że media nie grają fair wiemy przecież nie od wczoraj…