grudniowe skrawki

Choinka, ja, Steve McQueen 🙂 

Grudzień – szalony miesiąc. Kolejne festiwale, w repertuarze kolejne ważne filmy do nadrobienia, a potem Mikołaj, Święta i godziny spędzone na kanapie przed TV 🙂

1. Festiwale

Black Bear FilmFest – młody Festiwal, który odbył się po raz drugi. W tym roku do Warszawy dołączyła także Łódź. Impreza skupiona na filmach grozy, ale rozumianych tu w bardzo szerokim kontekście.

Mnie udało się zaliczyć niestety tylko film otwarcia: „Jacky w królestwie kobiet”. Film, który można by nazwać francuską „Seksmisją” 🙂 W królestwie Bubunne kobiety są u władzy, a mężczyźni zajmują się domami. Film doprawdy przezabawny m.in. dzięki specjalnie wymyślonego do niego nazewnictwu. Satyra na nasz zpatriarchizowany świat, totalitaryzm, seksizm. Polecam jako ciekawostkę.
  

„Jacky au royaume des filles”, Francja 2014


Watch Docs – jeden z ważniejszych Festiwali filmowych w kraju. Pisałam o nim obszernie TU


2. Zaległości

Lepiej późno niż wcale. Udało mi się zaliczyć jeszcze w kinie dwie ważne dla mnie zaległości. Chwała kinom studyjnym, które zawsze mnie ratują w takich sytuacjach J

„Boyhood”

„Boyhood” reż. Richard Linklater, USA 2014
Najgorszą opcją jest iść z dużym opóźnieniem na film, który zdążył już zostać okrzyknięty bardzo dobrym. Choć nigdy nie czytam recenzji przed, nie mogłam całkowicie odciąć się od powszechnych zachwytów nad tym filmem. Na seans szłam więc z obawą, że mam rozdmuchane oczekiwania.
„Boyhood” to film zupełnie wyjątkowy, który jako nietypowy 12 – sto (!) letni projekt przeszedł już do historii kinematografii, dlatego należy mu się jakaś większa analiza. U mnie niestety jej nie będzie bo w Internecie napisano o nim już wiele.
Siedziałam w kinie i czułam się jakbym oglądała czyjeś rodzinne kroniki. Wciąż musiałam się otrząsać i przypominać, że nie oglądam czyjegoś życia, a tylko aktorów odgrywających napisane sceny. Uzyskać w kinie tak wysoki stopień realizmu to jest naprawdę rzecz unikatowa.
3 godzinny „Boyhood” nudzi, ale nie tak jak nudzi kiepski film, ale jak nudzi nas codzienność. Przed naszymi oczami upływa czyjeś życie. I choć jest to aktor, upływający czas jest prawdziwy. I kiedy ta świadomość do nas dociera, doznajemy smutnego otrzeźwienia. Życie przemija, starzejemy się, jesteśmy tu i teraz i to się już nigdy nie powtórzy. „Boyhood” okazał się być seansem terapeutycznym. Jestem aktorem i reżyserem swojego własnego filmu, jestem jego scenarzystą, scenografem i osobą od castingu. Idealny seans na koniec roku. Dla mnie wielkie kino, w pełni zasługujące na wszystkie nagrody i zachwyty, które zbiera. 

„Mapy Gwiazd”

David Cronenberg to wciąż jeden z moich ulubionych reżyserów. Sama nie wiem czemu, ale zawsze dobrze odnajduję się w jego dziwnym świecie. Świecie zimnym, agresywnym, innym.

Oglądając „Mapy gwiazd” miałam wrażenie, że to kontynuacja „Cosmopolis” – ostatniego, niezbyt udanego filmu reżysera. Znowu w filmie na ma muzyki, znowu miasto przemierzamy limuzyną, w której siedzi Robert Pattinson. Tym razem jeździmy po Los Angeles i poznajemy tajemnice mieszkańców hollywoodzkich wzgórz. Aktorów, producentów, terapeutów, agentów. Cronenberg odmalowuje bardzo gorzki i mam wrażenie, że wcale nie aż tak przerysowany, obraz swojej branży. Ludzi zakłamanych, o wielkim ego, oderwanych od rzeczywistości, zapatrzonych w siebie, szalonych. Smutny i odrażający to wizerunek choć ubrany w satyrę.


„Maps to the stars” reż. David Cronenberg, 2014

No i jest okrutna scena przemocy – znak rozpoznawczy reżysera, do której nawiązuje ten minimalistyczny plakat. Tym razem Cronenberg mnie nie zawiódł.


3. Filmy świąteczne
„Ja Cię kocham, a Ty śpisz”
Obejrzałam calutki, od napisów początkowych do końcowych J


„Someone like you”
Wpadłam na niego przez przypadek i oczywiście obejrzałam. Już po raz kolejny, a dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że to też jest film świąteczny!
O tych dwóch filmach i o tym czemu tak je lubię pisałam już kiedyś w TYM poście.

4. Dokumenty na Planete+


Moją świąteczną przerwę w tym roku sponsorował kanał Planete 😉 Obejrzałam na nim 3 bardzo ciekawe dokumenty związane z filmem: 


Steve McQueen. The King of Cool (“I am Steeve McQueen”)

O tym, że uwielbiam McQueena od dziecka pisałam już kiedyś TU 

Steve McQueen za życia bronił swojej prywatności, dziś jest postacią kultową. Z przyjemnością obejrzałam kolejny dokument poświęcony jego życiu i karierze. Film składa się z archiwalnych zdjęć i wywiadów z aktorem oraz współczesnych rozmów z jego bliskimi: trzema żonami, dziećmi, wnukami, a także inspirującymi się nim aktorami.
McQueen nie był łatwym do współżycia człowiekiem bo choć bardzo kochał rodzinę, jeszcze bardziej cenił sobie swój indywidualizm i wolność. Zawsze robił to co chciał. Był cholerykiem, kochał adrenalinę, uwielbiał szybką jazdę. W pewnym momencie kariery zadawał sobie pytanie czy jest bardziej aktorem czy już kierowcą wyścigowym.
Nie zdobył Oscara, ale za życia osiągnął sam szczyt. Nigdy jednak nie padł ofiarą swej popularności. Pozostał sobą, do końca zachował swoją dzikość.

“I am Steve McQueen”, Kanada 2013
Tu z kolei mamy przykład gwiazdy totalnej, która tą gwiazdą pozostała do końca swoich dni. Gdy parę lat temu zwiedzałam berlińskie muzeum kinematografii zapamiętam najbardziej część poświęconą właśnie Marlenie. Jej zjawiskowe suknie, ogromne kufry które przepłynęły z nią Atlantyk, fragmenty występów.

Film opowiada o ostatnich 15 latach, które Dietrch spędziła zamknięta w swoim paryskim mieszkaniu. Zamknięta na własne życzenie, stwierdziła bowiem, że nie może się pokazywać gdy jest już stara i jej uroda przeminęła. Dietrich stała się więźniem wizerunku zawsze idealnie wyglądającej gwiazdy, który sama sobie zbudowała. Po zakończeniu kariery nie potrafiła cieszyć się zwykłym życiem, żyła przeszłością. Wraz z urodą nie minęło jednak jej wielkie ego, które dawało popalić nielicznym jej bliskim.

W tym filmie najbardziej wzruszył mnie fragment o pogrzebie. Dietrich była Niemką, miała również obywatelstwo USA, ceremonia pogrzebowa odbyła się w Paryżu, ale pochowano ją w Berlinie. Bo choć Niemcy długo nie mogli jej wybaczyć opuszczenia kraju i wstąpienia do Amerykańskiej armii, po śmierci zgotowali jej wzruszające pożegnanie. Dietrich miała taką piosenkę, w której śpiewała: „wciąż mam walizkę w Berlinie”, co świadczyło, że jednak gdzieś tam w głębi duszy nadal czuje się Niemką. Berlińczycy tłumnie przychodzili więc na jej grób z … pustymi walizkami.

Dietrich zmarła 7 maja 1992. 
Dokładnie tego dnia rozpoczynał się 45 Festiwal w Cannes, 
reklamowany zdjęciem aktorki

BERGMAN, MAGNANI, ROSSELLINI. WYBUCHOWY TRÓJKĄT
Po tym dokumencie wyspa Stromboli została wpisana na moją listę filmowych miejsc do odwiedzenia J

Zarówno w filmie o McQueenie jak i o Dietrich uderzyło mnie, że szalone życie miłosne w Hollywood to nie jest wymysł naszych czasów. Steve McQueen swoją drugą żonę – Ali MacGraw (Jennifer z „Love story”) sam wybrał sobie jako partnerkę do filmu, a potem szybko odbił ją hollywoodzkiemu producentowi. Oboje mieli wtedy obrączki na palcach. Marlena Dietrich choć przez niemal całe życie miała tego samego męża, słynęła z licznych romansów, w tym także z kobietami. Wielokrotnie publicznie przyznawała też, że miłością jej życie jest Jean Gabin.
Na włoskiej wyspie Stromboli miała zaś miejsce włosko-szwedzka telenowela miłosna, która skończyła się małżeństwem Ingrid Bergman z Robertem Rossellinim.

Rossellini był pod wrażeniem szwedzkiej aktorki, zrobił więc wszystko by zaangażować ją do swojego filmu. Ingrid Bergman była wtedy mężatką. Żeby stworzyć dobre warunki „twórcze”, rezyser na plan swojego filmu wybrał włoską wyspę. Nie przewidział jednak, że w tym samym czasie, na tej samej wyspie kręcony będzie drugi film, w którym główną rolę otrzyma … jego ówczesna partnerka Anna Magnani.

Dwie ekipy filmowe nawzajem się szpiegowały, romans Bergman i Rosselliniego stawał się coraz bardziej oczywisty, Ingrid wkrótce zaszła w ciążę i para niedługo potem wzięła ślub. Na tle tych miłosnych skandali powstały dwa filmy z wyspą Stromboli jako bohaterką: „Stromboli, ziemia Boga” Rosselliniego i „Wulkan” z Anną Magnani. 

„Bergman & Magnani: La guerra dei vulcani”, Włochy 2013
5. Obejrzane w TV

„Karski”. Teatr TV

To w zasadzie Teatr TV choć zrealizowany w ciekawej filmowej konwencji bowiem opowiada historię Karskiego poprzez ukazaniem prac nad filmem o nim. I ten zabieg nawet się udał. Ale zupełnie nie rozumiem po co reżyserka (Magdalena Łazarkiewicz) dodała do tego współczesne wydarzenia, rozważania nad feminizmem itp. Strasznie mnie to irytowało. A już zestawianie misji Kuriera z atakiem na skłot 11 listopada 2013 to już jakaś zbrodnia… 

Łukasz Simlat jako aktor grający Jana Karskiego 
„Margot jedzie na ślub”

Tytułowa Margot – grana przez Nicole Kidman – jedzie na ślub siostry, z którą od paru lat nie ma kontaktu.

Noah Baumbach wyjątkowo poważny. Filmów o pokręconych relacjach rodzinnych nigdy dość. „Margot…” jest nierówna, oglądanie jej to jak jazda po wertepach, ale mimo to to cenny seans. Każdy z nas jest częścią takiego szalonego kolektywu zwanego rodziną. Nie umiemy spojrzeć na niego z boku, a takie filmy jak „Margot” są do tego świetną okazją.

„Margot at the Wedding”, USA 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *