„About time” reż. Richard Curtis, Wielka Brytania 2013
Sala, w której puszczano „surprise movie” podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Edynburgu, pękała w szwach. Wielu kinomanów dało namówić się organizatorom na wybór z bogatego programu akurat tej pozycji. Ekscytacje podsycały media społecznościowe publikujące coraz to nowe spekulacje i plotki. Ktoś na twitterze napisał, że filmem niespodzianką będzie brytyjski „Filth” z Jamesem McAvoyem bo daje sobie rękę uciąć, że widział go wczoraj na ulicach szkockiej stolicy. Kupując bilety próbowałam wyciągnąć coś od festiwalowej wolontariuszki, ale nawet ona nie miała pojęcia co będzie sekretnym seansem. „Tytuł znają tylko 2 osoby!” – powiedziała z przekonaniem. Gdy już za chwilę mieliśmy zobaczyć pierwsze ujęcia filmu, powitał nas główny selekcjoner edynburskiego festiwalu. Dam Wam chwilę byście mogli zattwitować co będziecie oglądać – rzucił na koniec. Nos w telefonie od niedawna stał się nieodłączną częścią festiwali filmowych. Chcemy być non stop na bieżąco i chcemy by inni byli na bieżącą z naszym życiem. To uzależnienie od telefonu podpiętego bez ustanku do darmowych wi-fi oraz poruszanie się z nim dosłownie wszędzie, doprowadziło mnie do jego utraty. Zanim jednak to się stało sama śledziłam kolejne newsy 24/7. Swoją drogą ciekawe kiedy Word przestanie mi słowo twitter zmieniać na twister albo podkreślać na czerwono?
A więc mieliśmy obejrzeć „About time” jako jedni z pierwszych na świecie. Ciepły film obyczajowy, który wyszedł spod ręki Richarda Curtisa – angielskiego klasyka odpowiedzialnego m.in. za „Notting Hill” i „To właśnie miłość”. Część widowni była potem jawnie oburzona takim wyborem. Że za mało ambitny, że przeciętna rozrywka, itp. Ja ku swojemu zdziwieniu z przyjemnością poddałam się czarowi tej produkcji. Może dlatego, że byłam na wakacjach?
Tim w dzień swoich 21-szych urodzin dowiaduje się od ojca, że wszyscy mężczyźni w jego rodzinie potrafią podróżować w czasie. Wystarczy tylko znaleźć się samemu w małej ciemnej przestani, zamknąć oczy, zacisnąć pięści i już jest się parę lat, dni, minut wstecz. Z początku nie wierzy w słowa ojca, szybko jednak robi doświadczenie i gdy udaje mu się odwrócić losy feralnego sylwestra zaczyna korzystać z nowego talentu. By pomagać bliskim, ale przede wszystkim by zdobyć w końcu dziewczynę. Seria kilku pierwszych randek z uroczą Mary, które wciąż musiał poprawiać ze względu na zmieniające się okoliczności, pokazuje jego determinację w walce o szczęście. Tim już za pierwszym razem gdy ją spotkał widział, że to ta jedyna, musiał tylko jeszcze jej to udowodnić. To jak reżyser pokazał związek tych dwojga bardzo mi się podoba. Idealnie go zbalansował między wyidealizowaniem, a modnym ostatnio zbytnim odarciem z romantyzmu. Nie ma ani długaśnych przytulasów w świetle księżyca, ani beztroskiego puszczania bąków w swoim towarzystwie. Ich relacja opiera się na przyjaźni i jest bardzo wiarygodna.
Rachel McAdams po raz drugi w swojej karierze zdecydowała się przyjąć rolę dziewczyny, której wybranek podróżuje w czasie. Bardzo lubię tę aktorkę, ale jeśli chce w końcu przejść o półkę wyżej powinna omijać już tak nijakie role. W „Żonie podróżnika w czasie” jej bohaterka miała pełną świadomość przypadłości ukochanego, w „Czasie na miłość” mąż trzyma swoją niecodzienną umiejętność przed nią w tajemnicy. Może dlatego wbrew pozorom nie jest to główny wątek opowieści. Podróż w czasie może wiele zmienić – sama rozmyślałam o niej gdy okazało się, że straciłam telefon, ale na wiele rzeczy wciąż nie ma wpływu. Na kolor nieba, nasze uczucia, zapach ukochanej osoby.
Film momentami się rozłazi gubiąc jeden stały wątek. Raz jest o dojrzewaniu, raz o szukaniu miłości, raz o rodzinie lub śmierci. Poza tym z filmami o podróżach w czasie jest też jeden stały problem – logika i ciąg zdarzeń. W „Czasie na miłość” kwestie te są w zasadzie przemilczane i zgrabnie przykryte innymi wątkami. Jednak gdy ktoś się nad nimi zastanowi zacznie zapętlać się w nierozwiązywalnych pytaniach „co by było gdyby”. Musimy po prostu przyjąć przemieszczanie w czasie za coś niekwestionowanego by móc w pełni cieszyć się historią. Mnie znacznie bardziej nurtowała kwestia natury etycznej niż technicznej: główny bohater naprawia wszystkie swoje błędy i złe rzeczy, które zdarzają się jemu lub jego bliskim. Czy w życiu rzeczywiście nie ma miejsca na ból i porażki? Czy to właśnie nie dzięki nim odczuwamy potem szczęście i satysfakcję? Ten zabieg niestety spłyca również postaci, chociażby Mary, która wiecznie ma twarz szczęśliwej żony i matki.
Co tę historię ratuje to angielski urok. Nie sposób się oprzeć krajobrazom i uśmiechowi głównego bohatera. Pierwszy raz widziałam na ekranie irlandzkiego aktora Domhnalla Gleesona i to od razu w głównej roli. Ma on w sobie tyle naturalności i ciepła, że bardzo miło się na niego patrzy. Jego relacje z członkami rodziny, a w szczególności z ojcem, którego jak zawsze wyśmienicie gra wspaniały Bill Nighy, również pełne są wyrozumiałości i wzajemnej sympatii. Tworzy to ujmujący obrazek rodziny, do której każdy chciałby przynależeć lub chociaż spędzić z nią wakacje.
W pewnym momencie film zbacza z romansowego toru by stać się peanem na część codziennego małego szczęścia. Może to banał, ale lubię takie spojrzenie na życie. Ciesz się z małych rzeczy i przeżywaj wszystko z intensywnością małego dziecka. „About time” pokazuje to w bardzo przyjemny sposób wprawiając przy tym widza w dobry nastrój. Mnie było tego trzeba.
Będę musiała obejrzeć :))
Ach, zazdroszcze ci tych festiwali 🙂 Ale moze chociaz wizyta w Edynburgu w tym roku mi sie uda. Film wydaje sie byc nieco wtorny, ale czasami i takich potrzeba, tak jak napisalas, w koncu sa wakacje 🙂
Edynburg jest cudowny więc niech się uda! 🙂