Festiwal Filmowy w Edynburgu 2013 – relacja

Marzyłam o tym festiwalu od jakiegoś czasu. Szkocja, Edynburg, Szkoci 😉 Udało mi się załapać na jego ostatnie 4 dni i poczuć festiwalową atmosferę.

Choć to jedna z najstarszych tego typu imprez na świecie, jest to festiwal raczej kameralny. Próżno szukać tu wielkich międzynarodowych premier, za to na pewno można zapoznać się na nim z najświeższym kinem z Wysp. Dlatego też najważniejszą nagrodą jest tu ta imienia Michaela Powella – za najlepszy brytyjski film.

 Derek Malcolm, Samira Makhmalbaf i Kevin McKidd – jury nagrody Michaela Powella 2013

W tym roku werdykt był sporym zaskoczeniem, wygrał bowiem dość eksperymentalny film dokumentalny „Leviathan”, opowiadający o życiu oceanu i ludzi na nim pracujących. 


FESTIWAL
Główne centrum festiwalowe mieści się w Filmhousie, nieopodal słynnego edynburskiego Zamku. Można tam kupić bilety na festiwal i inne gadżety, coś zjeść, poczekać na swój film, porozmawiać z innymi festiwalowiczami, podłączyć się do darmowego Wi-Fi. Oprócz tego obiektu filmy puszczane są również w pobliskim multipleksie.

MIASTO

Edynburg jest najbardziej uroczym miastem w jakim miałam okazję być. Niemalże pozbawiony nowoczesnego budownictwa – jakby czas zatrzymał się tam 400 lat temu, a jednocześnie kipiący życiem, zwłaszcza tym kulturalnym. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć okazję odwiedzić to miasto – nie wahajcie się ani minuty!

FILMY

Na festiwalu obejrzałam 3 filmy. Zdecydowałam się wybierać raczej miejscowe produkcje. Nawet „sens niespodzianka” okazał się być brytyjski – pisałam o nim TU

„Blackbird”, UK 2013 

Ruadhan – młody śpiewak ludowych ballad, z niepokojem obserwuje jak tradycyjne życie w jego małej szkockiej wiosce nieubłaganie ulega erozji. Z  umierającymi rybami w oceanie i bez miejsc pracy na lądzie, młodzi ludzie uciekają do dużych miast. Tymczasem starzy ludzie z wioski, z którymi chłopak czuje się najbliżej związany i których tradycje chce zachować, umierają. Bogaty, delikatny i mocny film z doskonałymi zdjęciami i ścieżką muzyczną pełną tradycyjnego ludowego śpiewu.

Piękny film. Mocno szkocki i monotematyczny, ale będący bardziej poezją niż typowym dziełem kinematografii. Pełen niesamowitych krajobrazów, opowiadający o świecie, który powoli odchodzi w zapomnienie i człowieku, który desperacko walczy o jego zachowanie. Można się w tych obrazach i piosenkach zakochać. Za ich naturalność i nieskażenie. Odkrywanie swojego dziedzictwa może być niesamowitą przygodą.

„Everyone’s going to die” UK 2013

Z opisu zapowiadał się bardzo interesująco:

Dwie dryfujące po świecie dusze spotykają się przypadkiem w restauracji: Rob, mężczyzna z kryminalną przeszłością i Melanie, Niemka w obcym kraju, z beznadziejną pracą i niesympatycznym chłopakiem u boku. Związek tych dwojga wydaje się być nierealny, a jednak okazuje się być zabawny, ciepły a momentami nawet romantyczny.

Niestety film okazał się być zupełnie nieciekawy. Debiut dwójki młodych przyjaciół – londyńczyków nazywających swój kolektyw JONES (skądinąd bardzo sympatycznych jak się okazało) jest za bardzo amatorski i pełen niedoróbek na każdym etapie. Ratuje go kilka absurdalnie zabawnych scen i popularna w Niemczech prezenterka MTV Nora Tschirner – tu jako aktorka w głównej roli żeńskiej.


FOTORELACJA

Filmhouse – centrum dowodzenia

bileciki!

czerwony dywan 

Q&A po seansie „Everyone’s going to die”
uczestnik festiwalu w Filmhouse
jedna z festiwalowych lokalizacji 

🙂


w Szkocji mają powiedzenie: „poczekaj 1 min. a pogoda się zmieni”.
Jednego jednak można być pewnym: w Edynburgu zawsze wieje 🙂

Więcej zdjęć z festiwalu możecie obejrzeć sobie na stronie: 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *