Moje Camerimage 2011


Moje pierwsze Camerimage oraz pierwsza wizyta w Bydgoszczy – mieście, które mimo, że nie kojarzy się z kinem, gości najlepszy polski festiwal filmowy robiąc to z naprawdę dużą klasą.

Na czas trwania festiwalu miasto oddaje mu w totalne władanie Operę Novą – swój bardzo cenny obiekt, który wg niektórych bydgoszczan budował się nawet 30 lat! Moje pierwsze chwile w tym miejscu były dobrą zabawą połączoną z chwilami grozy. Chcąc oswoić sobie serce festiwalu udałam się na przechadzkę, szłam co raz dalej, wyżej, w coraz głębsze zakamarki Opery. Świetnie się bawiłam odkrywając miejsca na co dzień niedostępne: sale, salki, pokoiki, kantynę, korytarze, zamknięte strefy. Do czasu gdy okazało się, że kompletnie nie wiem jak wrócić do punktu wyjścia. Wtedy zorientowałam się, że w pobliżu nie ma żywej duszy, jest ciemno a ja nie mam telefonu… Na szczęście po tym doświadczeniu szybko nauczałam się poruszać po Operze i w pełni korzystać z jej sekretów. Właściwie to nie miałam nic przeciwko by siedzieć w niej od rana do nocy, miałam tam wszystko co potrzeba kinomanowi: filmy, jedzenie, kawę, kanapy, spotkania z twórcami. Ale przede wszystkim atmosferę. 

Camerimage to jest zupełnie wyjątkowy festiwal na naszym polskim podwórku: jest światowy. Może zabrzmi to bufoniasto, ale tu naprawdę zbiera się sama międzynarodowa śmietanka. Nie ma przypadkowych osób a jedynie profesjonaliści i prawdziwi miłośnicy kina. Dlatego właśnie samo przebywanie wśród tych pasjonatów jest przyjemnością, szansą na zupełnie niesamowite spotkania, twórcze dyskusje i inspirujące rozmowy. Zdecydowana większość uczestników festiwalu to ludzie młodzi, a przynajmniej połowa gości przyjeżdża z poza Polski. Młodzieńczą żywiołowość czuć z resztą na każdym pokazie: wrzaskom i oklaskom nie ma końca. Szybko tradycją stało się głośnie krzyczenie „Uważaj!” do głównego bohatera reklamy, za którego plecami nagle pojawiał się rekin. Dodam, że reklama ta puszczana była przed każdym pokazem filmu i za każdym razem towarzyszył jej ten sam, tak samo entuzjastyczny okrzyk 🙂 


Camerimage to jest święto operatorów, których jak uczy festiwal powinno nazywać się „autorami zdjęć”. To naprawdę jest ich festiwal. Publiczność zawsze najgłośniejsze brawa bije gdy na ekranie pojawia się ich nazwisko i bez znaczenia jest czy film jest amerykański, gdzie mają oni ustalone godne miejsce, tj. pojawiają się zawsze zaraz po reżyserze i autorze scenariusza, czy jest to film europejski gdzie często czekać trzeba było do zaawansowanych napisów końcowych. W którymkolwiek miejscu nie pojawiło się  nazwisko autora zdjęć zawsze wybuchały gromkie brawa. Mają oni na Camerimage swój czas, kiedy o ich pracy się mówi, uczy i przede wszystkim docenia.   


To co jest największym plusem festiwalu (oprócz projekcji dobrych filmów) to możliwość obcowania ze środowiskiem filmowym. Goście, którzy przyjechali na festiwal są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Organizatorom udało się stworzyć atmosferę, która zupełnie eliminuje codzienny dystans między widzami a twórcami. Ja przeżyłam kilka zupełnie niesamowitych spotkań ze swoimi idolami. 

Pierwszym z nich był Todd Haynes – jeden z moich absolutnie ulubionych reżyserów. Autor „Daleko od nieba” – wybitnego filmu z Julianne Moore (4 nominacje do Oscara), „I’m not tere. Gdzie indziej jestem” – genialnej biografii Boba Dylana (w mojej osobistej ocenie 10/10) czy serialu HBO „Mildred Pierce” z Kate Winslet, który w tym roku zdobył 4 statuetki Emmy. Todd był na Camerimage ze swoją drugą połówką: wieloletnim operatorem Edwardem Lachmanem. Panowie otrzymali nagrodę dla duetu reżyser – operator. Spotkać ich można było na korytarzach Opery a także na specjalnej konferencji z widzami. Twórcy okazali się ludźmi niesamowicie skromnymi, otwartymi i wciąż pełnymi pasji oraz prawdziwej, nieustającej miłości do kina.


Drugim – kontrowersyjny, ale na pewno barwy krytyk amerykański – Elvis Mitchell, którego program na kanale TCM „Inspiracje” („Under the influence”) regularnie oglądam. Elvis był członkiem jury głównego konkursu i gościł na Festiwalu cały tydzień.


Niestety nie mogę powiedzieć, że udało mi się zwiedzić Bydgoszcz, ale to co widziałam – teren wokół Opery bardzo mnie urzekł. Z resztą nie tylko mnie. Wyspa Młyńska – „bydgoska Wenecja” była chętnie odwiedzana przez gości festiwalu, który chcieli choć na chwilę wyściubić nos z sali kinowej (a właściwie operowej). W wyjątkowo ciepłym listopadowym słońcu ta cześć miasta wyglądała wyjątkowo uroczo, nie dziwiłam się więc, że wiele VIPów trasę hotel – Opera chętnie pokonywało pieszo.

A oto lista filmów, które udało mi się zobaczyć:

Konkurs główny

1. „W ciemności”. Reż. Agnieszka Holland, Polska premiera: 5/01/2012, Złota Żaba. 

Jolanta Dylewska – dama polskiej sztuki operatorskiej – zupełnie zasłużenie zgarnęła najważniejszą nagrodę za nowatorskie zdjęcia do filmu, którego zdecydowana większość akcji dzieje się w mrocznych kanałach. Jak nakręcić ciemność? – oto jest wyzwanie, z którego i Agnieszka Holland i przede wszystkim jej utalentowana autorka zdjęć (w pierwszej wersji tekstu napisałam operatorka (!)) wyszły zwycięsko. Zdjęć na tak wysokim poziomie nie widziałam jeszcze nigdy w polskim filmie. Ale czy będzie Oscar? Szczerze mówiąc nie sądzę…


2. „Szpieg”. Żeby zrozumieć  ten film nie można nawet mrugać powiekami: każdy detal jest na wagę złota w rozwiązaniu tej wyjątkowo skomplikowanej zagadki. I mimo, że ogromną frustrację budzi fakt, że po zakończeniu seansu jednak wciąż ma się więcej pytań niż odpowiedzi, jest jeden element, który wynagradza wszystko: Gary Oldman. Spalcie mnie na stosie, ale je dopiero dzięki „Szpiegowi” dostrzegłam tego aktora. Fenomen! Geniusz! Robię listę wszystkich poprzednich filmów z nim i nadrabiam zaległości!


3. „Coriolanus” – Szekspir mówiony w oryginale, ale przeniesiony we współczesne czasy. Debiut reżyserski Ralpha Fiennesa. Jeśli tak jak on i ja uwielbiacie Szekspira jest to dla was zdecydowanie ciekawa propozycja, jeśli nie – omijajcie ten film z daleka.
Konkurs polski


1. „Wymyk” z obecnie najbardziej rozchwytywanym polskim aktorem: Robertem Więckiewiczem. Będę szczera: nie rozumiem wszechobecnego zachwytu nad tym filmem. Mnie nie poruszył. Uznanie należy się wspomnianemu Robertowi, który był gościem festiwalu. Na spotkaniach z publicznością dał się poznać jako aktor, który jest bardzo daleki od robienia czegokolwiek pod publiczkę. Wielki szacunek za ogromny talent i równie dużą osobowość.


2. „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł.” – nadrabiałam tylko zaległości bo film był w kinach już jakiś czas temu. Duży plus za postawienie na zupełnie nowe twarze aktorskie, gwiazdy pojawiają się tu tylko w epizodach. Wierna historii relacja z gorącego grudnia ‘70 na Pomorzu, szkoda, że niestety kuleje na poziomie emocjonalnym…
Pokazy specjalne

„Spadkobiercy” („The Descendants”), reż. Alexander Payne, Polska premiera 17/02/2012. 

Na pokazie obecny był autor zdjęć: Phedon Papamichael. Autorowi kultowych już „Bezdroży” udało się obsadzić w końcu playboya Hollywood w adekwatnej to jego wieku roli. George Clooney gra tatuśka, który wcale nie jest sexy (specjalnie zapuszczone do roli włosy robią swoje) i który kompletnie nie radzi sobie ani z córkami ani ze swoim małżeństwem. Bardzo dobry, ciepły i wbrew pozorom niesztampowy film. 
Konkurs filmów dokumentalnych


„Hell and back again” – jest w 15 filmów dokumentalnych z szansą na Oscara. Zdecydowanie najlepszy film spośród wszystkich jakie obejrzałam na festiwalu dlatego zasługuje na oddzielną pełną recenzję, która niebawem się ukaże na blogu.

Najlepiej spędzony czas

Konkurs teledysków towarzyszy Camerimage od 2008 roku. Na ten pokaz trafiłam przez przypadek, tylko na chwilę, między seansem filmowym i spotkaniem z reżyserem, a zostałam do samego końca. Spośród kilkuset zgłoszeń jury wybrało finałową 18, którą puszczono ciurkiem jako jeden blok. 2 godziny ze świetną muzyką i genialnymi clipami, wśród nich m.in. Massive Attack, James Blake, L.U.C,  Kings of Leon, Adele, Eminem, Raphael Saadiq i zwycięzca Manchester Orchestra: 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *