Myślę, że dystrybutor strzelił sobie w stopę stawiając na taki dziwaczny tytuł, który ciężko przechodzi przez gardło. Pomijając ten fakt, wierzcie lub nie: miałam duże nadzieje związane z „Machine Gun Preacher”. Dając się uwieść trailerowi oczekiwałam dobrze zrobionej rozrywki z szybką akcją i masą wzruszeń a Gerard Butler wydawał mi się idealny do roli męskiego wojownika o miękkim sercu 🙂
Ale coś tu niestety nie zagrało… Historia, która powinna chwytać za serce jest momentami „niedorobiona”.
Sam Childers pochodzi z Pensylwanii, „nie jest mieszczuchem” – jak sam o sobie mówi. Jest za to uzależnionym dilerem narkotyków, drobnym przestępcą, kryminalistą i prawdziwym twardzielem: większość czasu spędza w barach, jeździ na motorze, wdaje się w bójki a za dziewczynę ma tancerkę z nocnego klubu. I oczywiście trafia do więzienia. Prawdziwa akcja zaczyna się gdy po odsiadce Sam wraca do starego życia, które pod jego nieobecność trochę się pozmieniało. Żona nie tańczy już przy rurze a śpiewa w kościelnym chórze i zaczęła mówić biblijnymi cytatami. I tak oto wprowadzony przez swoją kobietę do domu Boga, zainspirowany kazaniem misjonarza Sam przechodzi przemianę. I już tu mamy poważne potknięcie scenariuszowe: z dnia na dzień watażka staje się Świętym… Prawdziwy cud!
Zaraz po olśnieniu Sam postanawia jechać do Sudanu, gdzie poświęca się budowaniu domu dla miejscowych sierot. Afrykańskie doświadczenia budzą jego dawne „ja” i oprócz typowej humanitarnej pomocy Sam zaczyna działać również na polu walki. Szybko odkrywa, że karabinem zdziała więcej niż Biblią i młotkiem. Momenty kiedy odnajduje na nowo swoją dziką naturę i z determinacją oraz szaloną wręcz odwagą rzuca się do walki o życie swoich podopiecznych są chyba najlepszymi w całym filmie. Mocne są również sceny z powrotów Sama do domu (bo życie dzieli między dwa kontynenty), wygodne i dostatnie egzystowanie budzi frustracje gdy przeżyło się afrykańskie piekło. Jego mina kiedy wysiada na lotnisku w Stanach mówi wszystko: jeśli raz zobaczyło się twarze bezbronnych dzieci już nigdy nie uda się o nich zapomnieć.
Z tej niesamowitej historii człowieka, który poświęcił się samotnej walce o życie afrykańskich dzieci można było wycisnąć o wiele więcej. Narracja jest bardzo nierówna, fabuła niespójna. Sceny strzelanin są często niezrozumiałe i urwane jakby w połowie kiedy z początku wydawały się być kulminacyjnym momentem. Miotamy się między osobistą historią a szerszym obrazkiem jakby reżyser nie mógł się zdyscyplinować i zdecydować co bardziej go interesuje. Okazuje się, że czasem nawet w rękach dość zdolnego reżysera (Marc Foster nakręcił np. „Monster Ball” z oscarową rolą Halle Berry) idealny materiał na film zamienia się w dość przeciętny moralitet o białym człowieku ratującym czarną Afrykę.
Zachwycałam się ostatnio niesamowicie charyzmatycznym aktorem Michaelem Shannonem (w Polsce znany głównie z „Boardwalk Empire. Zakazane imperium”) i nawet on w roli przyjaciela głównego bohatera wypadł w „Kaznodziei” zupełnie bezbarwnie! Tak samo żona Sama: jest zdecydowanie zbyt gładka i mało przekonywująca. Butler natomiast dostał rolę przekleństwo: z jednej strony postać budzącą z założenia sympatię widza, z drugiej zupełnie niezrozumienie. Jak wytłumaczyć to opętanie, które ogarnęło Sama i pchnęło go w sam środek piekła na ziemi? „Machine Gun Preacher” nie bardzo nam w tym pomaga.
Na szczęście twórcy zachowali się dojrzale ustrzegając nas przed banalnym zakończeniem. Ale gdy podczas napisów oglądamy oryginalne zdjęcie prawdziwego Sama, jego amerykańskiej i afrykańskiej rodziny to wtedy nieodparcie przychodzi myśl, że jednak wolelibyśmy obejrzeć o nim dokument…