„Moi chłopcy” („The Boys are Back”) reż. Scott Hicks Australia/UK 2009
Ten film ma wszystko co jest potrzebne by mnie urzec: piękne krajobrazy, bajkowe ujęcia, wspaniałą muzykę, naturalne aktorstwo i poruszającą historię.
Krajobrazy: akcja dzieje się w południowej Australii, której zupełnie wyjątkowe piękno dość rzadko możemy oglądać w kinie. Ciężko jest przyrównać je do miejsc, które znamy. Australia jest wciąż ziemią nieodkrytą, dziką i przez to bardzo malowniczą.
Ujęcia: krajobrazy to jedna sprawa, a umiejętność ich pokazania druga. Niektóre ujęcia zapierają dech w piersiach. Autor zdjęć doskonale wykorzystał letnio – jesienne słońce, które nadaje każdej plenerowej scenie niesamowity klimat. Dodatkowym smaczkiem są fantastyczne sceny z imprez sportowych, które przewijają się przez film z powodu zawodu głównego bohatera. Jako czołowy komentator sportowy największej australijskiej gazety uczestniczy on w wielkim szlemie czy międzynarodowych zawodach pływackich. Ujęcia zmagań sportowców są bardzo ciekawie zmontowane i świetnie połączone z poetyckim wręcz komentarzem dziennikarza.
Muzyka: na soundtrack „Moich chłopców” składają się piosenki w wykonaniu m.in. Carli Bruni, Matta Hiresa i przede wszystkim islandzkiej grupy Sigur Rós. Muzyka idealnie komponuje się z leniwymi krajobrazami i spokojnie prowadzoną historią.
Aktorstwo: Clive Owen zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia, czyli od filmu „Closer”. Pokochałam go po jednym z moich ulubionych melodramatów: „Bez granic” („Beyond borders”), gdzie stworzył z Angeliną Jolie ogromnie przejmujący duet miłosny. Bardzo dobrze wspominam go także ze świetnego „Ludzkiego dziecka” („Children of Man”). Wciąż jednak jest mi go zdecydowanie za mało, a szkoda bo to naprawdę bardzo dobry aktor. Jest wyrazisty i ma twarz, na której widać każdą emocję. Owen doskonale się tu sprawdził, jest zagubionym mężczyzną, który stracił ukochaną i jednocześnie ojcem wyjątkowego sześciolatka, który stracił matkę. Ojciec, dotychczas bardziej poświęcający się karierze niż rodzicielstwu, stara się stworzyć nowy własny świat, w którym i on i chłopiec będą się rozumieć i być dla siebie wsparciem. Owenowi partneruje fenomenalny dziecięcy aktor, będącym właściwie głównym powodem, dla którego tak polecam ten film 🙂 Chłopiec jest wulkanem energii i totalnym uwodzicielem kamery.
Historia: Motyw ojca, który po śmierci żony i matki musi na nowo znaleźć drogę do swoich dzieci, często powtarza się w kinie. Mnie osobiście przychodzi od razu na myśl „Genua. Włoskie lato” z Colinem Firthem. Jego bohater po śmierci żony przeprowadza się wraz z dwoma córkami do włoskiej Genui by zacząć tam nowe życie. Oczywiście nie jest to takie proste bo od wspomnień i bólu po stracie najbliższej osoby nie da się tak po prostu uciec. Film świetnie się ogląda ze względu na malowniczość włoskiego miasteczka, ale to przede wszystkim bardzo dobry rodziny dramat.
„Genua. Włoskie lato” reż. Michael Winterbottom UK 2008
Wbrew tematyce i wielu wzruszających scen „Moi chłopcy” nie są filmem ckliwym. Może wynikać z to faktu, że scenariusz oparty jest na osobistych przeżyciach scenarzysty. Dorastanie może być przygodą życia – brzmi motto filmu. Życie bohaterów to także ciągła przygoda polegająca na łamaniu zasad i działaniu zgodnie ze swoją naturą. Film ma świetnie rozłożone emocje: od scen łamiących serce do wywołujących szczery śmiech. Bardzo, bardzo polecam.
Nie chcę wyjść na ignorantkę, ale oglądając „Moich chłopców” wciąż zastanawiałam się dlaczego ja w ogóle nie znam australijskich filmów? Kino z tego kontynentu jest dla mnie wielką niewiadomą. Nabrałam ogromnego apetytu by to zmienić. „Moi chłopcy” powstali dzięki wsparciu narodowego instytutu filmowego Australii w koprodukcji z Anglią (jednym z producentów wykonawczych jest Clive Owen) i to jest znakomity przykład promocji kraju przez dobre kino. Brawo!