Wczoraj zakończył się Festiwal Filmowy w Paryżu. Przy okazji tego wydarzenia po raz pierwszy we Francji odbył się przegląd filmów Jerzego Skolimowskiego. Aż dziw, że stało się to dopiero teraz skoro już w latach 60 wielki Jean-Luc Godard pocieszał polskiego reżysera słowami „nie martw się, nie słuchaj ich (krytyków) i tak ja i ty jesteśmy najlepszymi filmowcami na świecie…”
Cieszę się, że Pan Skolimowski znowu stał się naszym rozchwytywanym towarem eksportowym. Ja odkryłam go dość późno bo dopiero przy okazji jego powrotu po 17 latach (!) z filmem „4 noce z Anną”, który bardzo Wam polecam.
„Cztery noce z Anną”, reż. Jerzy Skolimowski, 2008
Jerzy Skolimowski to prawdziwy człowiek renesansu: pisze poezję, scenariusze, maluje obrazy, reżyseruje. Gdy rozpoczynał przygodę filmowca, mniej więcej w tym samym czasie co Roman Polański, był obok niego uważany za największą nadzieję polskiego kina. Mimo ogromnej wszechstronności i oryginalności, kariera Skolimowskiego toczyła się różnie.
„Cztery noce z Anną” to film wyjątkowo polski a zarazem niezwykle uniwersalny. Polski – ponieważ akcja dzieje się w typowym, małym, robotniczym miasteczku (wzorcowy przykładzie tzw. Polski B). Uniwersalny, gdyż mówi o uczuciach bliskich każdemu człowiekowi. Skolimowskiego do powrotu do kina zainspirowała krótka notka w prasie. Reżyser przeczytał w niej o mieszkance Korei nachodzonej podczas snu przez wielbiciela. W filmie niczego nieświadomą kobietą odwiedzaną w nocy jest tytułowa Anna, pielęgniarka grana przez Kingę Preis. Osobliwym adoratorem zaś – Leon, pracownik szpitalnej spalarni (w tej roli Artur Steranko). Anna fascynuje Leona, ale mężczyzna nie umie się do niej zbliżyć: wymyśla więc sposób na to, by choć przez chwilę przy niej pobyć. Dosypuje kobiecie do cukru środka nasennego i co wieczór zakrada się do mieszkania pielęgniarki. Wbrew pozorom wizyty Leona nie mają złego charakteru, ograniczają się do sprzątania domu wybranki, przynoszenia kwiatów na urodziny czy dokończenia jej pedicure.
W „Czterech nocach z Anną” reżyser odkrywa przed nami inny świat. Polskę zaściankową, zapomnianą i zacofaną, miejsce, gdzie pozostałości PRL-u są widoczne bardziej niż oznaki XXI wieku. Nieprzyjemny klimat potęgują ciemne zdjęcia Adama Sikory. Zmieniają się tylko odcienie tego mroku, bowiem i scenografia utrzymana została w szarej tonacji. W tej obskurnej scenerii tym bardziej zaskakuje dobroć głównego bohatera. Mimo niezdarności i w pewnym sensie upośledzenia emocjonalnego, emanuje z niego ogromna szczerość i prostolinijność. Leonem kieruje wyłącznie miłość w najszczerszej postaci, jak ta z „Hymnu o miłości”.
Tytułową bohaterkę poznajemy tylko z perspektywy podglądacza. Znamy ją w takim samym stopniu jak Leon, nie wiemy o niej nic więcej. Z tych obserwacji można wysnuć, że Anna to młoda i samotna, ale mimo skrywanej bolesnej tajemnicy, pogodna kobieta. Jest zwyczajna, jednak dla Leona stała się nieosiągalnym marzeniem.
Twórczość Skolimowskiego porównuje się do twórczości Davida Cronenberga i coś w tym porównaniu jest. Amerykański reżyser słynie ze swej fascynacji przemocą, która w jego filmach zawsze kontrastuje z dobrem. W „Czterech nocach z Anną” oglądamy dwie bardzo brutalne sceny. Obie przedstawiają gwałt i w obydwu w pewnym sensie uczestniczy główny bohater. Reżyser zestawił tym samym niecodzienne okrucieństwo z wyjątkową nieskazitelnością postaci Leona. Zastanawiam się, co Skolimowski chciał nam powiedzieć, nie tylko przez te sceny, ale przez cały swój film? Dlaczego piękną historię o miłości opowiedział z tak pesymistycznej perspektywy? Skąd tyle mroku, tyle beznadziei? Dlaczego nawet niebo wiecznie jest szare?
Z odpowiedzią przychodzi „Pierwszy List do Koryntian”: „Miłość cierpliwa jest (…), wszystko przetrzyma”. Pomimo obsesyjnego charakteru uczucia mężczyzny i na przekrój przygnębiającej atmosferze, „Cztery noce z Anną” niezmiernie wzruszają, rozczulają i dają nadzieję. Ten film ma w sobie magię, którą trudno wyjaśnić: po wyjściu z kina wierzy się w miłość. Polecam wszystkim, których ta wiara kiedyś opuściła.