Mam słabość do legal movies zwanych u nas trochę niesłusznie dramatami sądowymi. Chodzi bowiem o filmy dziejące się w dużej mierze na sali sądowej, które przeważnie rzeczywiście są dramatami, ale nie jest to koniecznością.
Moją uwagę zwrócił ostatnio trailer filmu z Chrisem Evansem „Puncture”, który już niedługo trafi na ekrany kin w USA. Film opowiada o młodym, dobrze zapowiadającym się prawniku, który jest jednocześnie … narkomanem. Może być ciekawie:
„Puncture” reż. Adam i Mark Kassen, USA 2011
Aktualizacja: moja recenzja tego filmu TU
Prawnik to zresztą bardzo częsty motyw amerykańskich produkcji. Rolę adwokata ma na swoim koncie chyba każdy liczący się aktor w Hollywood. Ja mam kilka swoich ulubionych typów:
1. Brad Pitt w „Uśpionych”
Jako Michael Sullivan czyli prawnik, który robi wszystko by przegrać swoją sprawę.
2. Danzel Washington w „Filadelfii”
Jako przebojowy adwokat Joe Miller. Policzcie ile razy w ciągu filmu rozdaje on swoje wizytówki, czasem nawet w bardzo dziwnych sytuacjach 🙂
3. Ryan Gosling we „Fracture” („Słaby punkt”)
Jako Willy Beachum – młody, błyskotliwy i nonszalancki asystent prokuratora, który myśli, że wie już wszystko.
Jednak niekwestionowanym królem mojego zestawienia jest Matthew McConaughey aż w trzech rolach prawnika:
4. Matthew McConaughey w filmie „Czas zabijania”
Jako Jake Tyler Brigance, który podejmuje się obrony czarnoskórego mężczyzny. „Czas zabijania” to film, który jako jeden z bardzo nielicznych widziałam wiele, wiele razy. Warto dodać, że świetną rolę przeciwnika na sali sądewej Matthew zagrał Kevin Spacey.
5. Matthew McConaughey w „Amistad”
Jako Roger Sherman Baldwin – oddany sprawie adwokat toczący bój o wolność grupy czarnych niewolników. I tu także Matthew miał wspaniałe towarzystwo na sali sądowej: sir Anthony Hopkins i Pete Postlethwaite.
6. Matthew McConaughey w filmie „Prawnik z Lincolna”
Jako adwokat Mick Heller, który swoją kancelarię prowadzi w … limuzynie marki Lincoln!
7. Za najlepszy legal movie ostatnich lat uważam „Michaela Claytona” z 2007 roku ze znakomitą tytułową rolą Georga Clooney’a.

Istnieje amerykańskie kino, które bardzo lubię: dopracowane, surowe, mocne. Takie, któremu brak naiwnego sentymentalizmu, jasnego podziału na białe i czarne, gdzie happy end nie do końca jest happy. Takim filmem okazał się dla mnie „Michael Clayton” Tony’ego Gilroya. Łatwo było go „schrzanić” chociażby przez dodanie miłosnego wątku czy zabawnych scen w myśl zasady „dla każdego coś miłego”. Na szczęście reżyser (debiutujący za kamerą scenarzysta) ustrzegł się tej pokusie i nakręcił kawałek naprawdę dobrego kina. Gatunek thrillera prawniczego jest już dość wyeksploatowany, pozostając jednocześnie z rodzaju tych szlachetnych, zaangażowanych i mówiących o sprawach niebłahych. Historia opowiedziana w filmie „Michael Clayton” nie jest szczególnie oryginalna: wielka korporacja prawnicza broni jeszcze większej firmy chemicznej, przez działania której zdrowie i życie utraciło wielu ludzi. Do tego cyniczni adwokaci – ci nie przestający myśleć wyłącznie o zyskach i ci, których jednak rusza sumienie. Dlatego siłą napędową tego filmu nie jest sama fabuła, ale postać głównego bohatera, świetnie zagranego przez Georga Clooneya.
Michael Clayton to mężczyzna „po przejściach” – zarówno w sferze prywatnej jak i zawodowej. Nie ułożyło mu się życie rodzinne: ma synka, ale jest po rozwodzie, aktualnie stara się spłacić długi swojego brata i jednocześnie wspólnika w restauracji, która właśnie upadła. W pracy z jednej strony jest ceniony jako specjalista w swej dziedzinie, a zarazem wyśmiewany, bo i dziedzina jest dość osobliwa. Michael jest jak sam mówi „zamiataczem” – tuszuje brudne sprawy klientów kancelarii, takie jak potrącenie pieszego, czy romans. I choć stał się niezastąpiony, przez 15 lat nie pozwoliło mu to zostać wspólnikiem kancelarii. Do tego dochodzi zamiłowanie do hazardu i ogólny brak szans na pozytywne zmiany. Clayton wydaje się być już przegrany, zgorzkniały i na pewno cyniczny. Okazuje się, że jednak nie do końca. Nie wiadomo co tak naprawdę uchroniło go przez całkowitym upadkiem moralnym, którego niewątpliwie był bliski: wrodzone poczucie przyzwoitości czy może super elokwentne dziecko, dla którego chciałby lepszego świata. W każdym razie Michaela Clayton wysłany zostaje po raz kolejny przez swoich przełożonych na mission impossible. Jeden z partnerów mówiąc najoględniej oszalał, co objawiło się nie tylko publicznym striptizem, ale także przejściem na stronę przeciwnika. Zamiast doprowadzić to sfinalizowania sprawy chemicznego giganta, zaczyna pomagać przeciwnej stronie, czyli poszkodowanym. Kiedy z niewyjaśnionych przyczyn popełnia samobójstwo, Michael postanawia zająć jego miejsce i dalej drążyć sprawę…
Ten film to przede wszystkim świetnie napisane i jeszcze lepiej zagrane postaci. Oprócz Clooneya, który pokazał, że ma naprawdę kawał talentu, zachwycają role drugoplanowe. Niesamowicie naturalny i przekonywający jest rzadko widziany na ekranie Sydney Pollack (była to jego ostatnia rola), a także bezwzględna w swej kreacji Tilda Swinton (Oscar). Wszyscy razem wciągają nas w świat wielkich pieniędzy i niskich pobudek, z którego chcielibyśmy głównego bohatera wyciągnąć. Robi to na szczęście on sam i wcale nie przy dźwięku fanfar, co czyni obraz jeszcze bardziej szlachetnym.