Mężczyźni (którzy nienawidzą kobiet) vs Dziewczyna (z tatuażem)

Przeczytałam książkę Stiega Larssona, widziałam szwedzką ekranizację, obejrzałam wersję amerykańską, mam więc pełne prawo do porównań, w każdą stronę.

Dużo czytam, ale nie czytam kryminałów. Pierwszą cześć trylogii Larssona ktoś mi bardzo polecał więc zakupiłam i przeczytałam. Czytało się świetnie. Pamiętam jednak ogromne uczucie zawodu spowodowane zakończeniem. Historia pod koniec strasznie wyhamowała, finał się rozmył. Nie oceniam książek tylko po zakończeniu (ja przeważnie nie pamiętam zakończeń), przytaczam ten fakt bo zarówno szwedzka jak i najnowsza ekranizacja mają dokładnie ten sam problem: brak konkretnego zakończenia. W efekcie jest tak, że przeżywamy je aż trzy razy.

David Fincher powiedział, że przymierzając się do „Dziewczyny z tatuażem” rozważał przeniesienie akcji do USA, ale jak tylko pojechał do Szwecji zrozumiał, że ta historia nie może być kręcona nigdzie indziej. Otrzymaliśmy w ten sposób dość dziwny misz-masz: w szwedzkich krajobrazach wszyscy aktorzy mówią po angielsku. Ok, to jest zrozumiałe, w końcu to dla nich zrobiono ten film. Ale po co wtrącają od czasu do czasu szwedzkie słowa? Dlaczego niektórzy aktorzy mówią  z wyraźnie szwedzkim akcentem a inni jak Daniel Craig ze swoim macierzystym czyli brytyjskim? Kiedy Mikael nie może się dodzwonić do Lisbeth włącza się poczta głosowa po szwedzku ale wiadomości w TV lecą oczywiście w języku angielskim… Zostawmy jednak drobiazgi. 

Muszę przyznać, że casting został przeprowadzony idelanie: aktorzy bardzo pasują do swoich ról, zarówno ci szwedzkiego pochodzenia – Stellan Skarsgård jak i Kanadyjczyk Christopher Plummer czy Amerykanka Robin Wright. Wszyscy stanowią tylko tło, ale tło wiarygodne.

Lisbeth Salander

Sama nie wiem czy będę teraz wyśmiewać się z Amerykanów czy pochylać nad nimi ze zrozumieniem, chcę bowiem zastanowić się nad postacią Lisbeth Salander. Dla Europejczyków, którzy niejedno już w kinie widzieli, postać ta była na pewno ciekawa, fascynująca, ale nie aż tak kontrowersyjna. Amerykanie, mówiąc kolokwialnie – nie byli gotowi na taką bohaterkę. Dziewczynę dziwną, pokręconą, skomplikowaną i tak przekorną. Kolczyki w różnych częściach ciała, bi-seksualność, męski styl ubierania się nie są łatwe do zaakceptowania. Lisbeth jest mroczna, wycofana oraz zupełnie niekobieca. Z drugiej jednak strony cechuje ją piekielna inteligencja, ogromna siła ducha, nieugiętość oraz jasne zasady co budzi z kolei podziw. Dzięki takiej kombinacji cech powstał zupełnie nowy typ bohaterki, która jednocześnie odraża i fascynuje, jest brzydka i pełna cieżko definiowalnego uroku zarazem. Jej wewnętrzna siła przyćmiewa wszystkich wokół, również Mikaela Blomkvista.

Noomi Rapace zagrała twardą, dziką jak zwierzę ale w głębi duszy wrażliwą młodą kobietę. Można było się jej bać.

Rooney Mara stworzyła na ekranie skrzywdzoną dziewczynę, która przybiera maskę twardzielki by przetrwać. Zachowuje się jak lękliwe zwierzątko, które gdy tylko je zaczepisz wbija się zębami prosto w szyję. Jest w niej o wiele więcej subtelności i zagubienia. Nie boimy się jej a o nią obawiamy. Mara potrafiła znaleźć do Salander swój klucz a publiczność to kupiła. Dowodem jej popularności jest chociażby specjalna linia odzieżówki H&M dedykowana po raz pierwszy filmowej postaci: 


Mikaeal Blomkvist

Od pierwszych stron „Millenium” bardzo polubiłam postać Mikaela. Nie przeszkadzało mi nawet jego dziwne podejście do relacji z kobietami: wieloletni związek z żonatą koleżanką z pracy, przygodny seks z Lisbeth i czego nie ma w żadnej filmowej wersji – romans z sąsiadką podczas pobytu na wyspie (a wszystko to jednocześnie !). Larsson stworzył bohatera, który jest po prostu fajny i nie ma szans by nie zdobył sympatii czytelnika. Podczas gdy ucieleśnienia na ekranie postaci Lisbeth byłam po prostu ciekawa to o filmowego Mikaela się bałam. Bałam się, że go nie polubię. Szwedzki aktor Michael Nyqvist w moich oczach wybronił się z tego wyzwania. Był po skandynawsku chłodny ale również bardzo prostolinijny. Jedynie czego mi w nim brakowało to uroda co zapewnił mi z kolei Daniel Craig J

Craig dodał Mikaelowi ciepła i tego swojego brytyjskiego luzu. Podoba mi się jego fajtłapowatość i staroświeckie metody prowadzenia śledztwa: porusza się wszędzie z notesikiem i ołówkiem a na ścianie rozkleja własnoręcznie zrobioną mapę rodzinnych powiązań. Wydaje się to komiczne zwłaszcza po wyprowadzce do niego Lisbeth wraz z jej technicznymi gadżetami.

W takich przypadkach ocena filmu nie jest kwestią tego jak on jest zrobiony – bo jest zrobiony świetnie, ale zadania sobie pytania o sens jego powstania. Ja go nie widzę. Wiadomo już, że Amerykanie będą kręcić kolejne części w myśl zasady, że sequele zarabiają duże pieniądze. Pewnie zrobią to dobrze, ale szkoda mi Davida Finchera – uważam, że jego talent i możliwości reżyserskie będą się tu po prostu marnować.

2 Komentarze

  1. Anonimowy

    może recenzja to to nie jest, raczej luźne uwagi na temat..- ale zgadzam się z każdym słowem. pozdrawiam kinomaniaczkę! ;))

  2. Natalia

    to prawda, nie jest to recenzja, recenzji tego filmu jest mnóstwo więc po co kolejna ? 😉 Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *