„Gravity” reż. Alfonso Cuaron, USA 2013
Od dawna żaden film tak mnie nie poruszył i nie dotknął tej cząstki człowieczeństwa, którą każdy z nas gdzieś w środku ma. Tak głębokiego i filozoficznego filmu nie widziałam od kiedy obejrzałam „Gerrego”. Spektakularna pod względem technicznym produkcja okazuje się być jednocześnie poważnym traktatem na temat ludzkiej egzystencji.
„Gravity” jest przede wszystkim doskonałym thrillerem, który przez półtorej godziny trzyma w niewiarygodnym napięciu. Nie pamiętam kiedy ostatni raz w kinie miałam tak ściśnięty żołądek, niemal od początku do samego finału. Mamy tu rozmach i bezkres kosmosu zestawiony z małą przestrzenią statku czy nawet skafandra, w którym znajduje się nasza bohaterka.
To kameralny dramat dwojga ludzi i jednocześnie trzymający w napięciu film dziejący się w kosmosie. Ta pozorna sprzeczność na ekranie stwarza wyjątkowo angażującą historię. Jesteśmy tak mocno przejęci bo wiemy, że bohaterowie są w sytuacji najwyższego ekstremum: w kosmosie nie będzie można nigdzie uciec, nic poprawić, poczekać na pomoc albo aż wszystko się samo ułoży. Każda decyzja, każde działania są tam kwestią ostateczną.
Wyjątkowe umiejscowienie akcji stało się nie tylko pretekstem do fenomenalnych efektów specjalnych, ale doskonałym tłem do głębszych rozważań. W wielkim kosmosie malutki człowiek jest właśnie tym elementem, który nadaje mu sens i znaczenie.
Wizualnie „Grawitacja” jest filmem absolutnie rewolucyjnym. Podczas takich seansów wiemy po co nam to całe 3D. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak pięknych zdjęć Ziemi, jeszcze nigdy kosmos nie był tak na wyciągnięcie ręki. Oprócz obrazu, ogromną rolę odgrywa tu dźwięk, a momentami również jego brak. Do budowania nastroju wykorzystano ciszę absolutną, która panuje na takiej wysokości, jak i tradycyjne piosenki country oraz piękną muzykę filmową.
Innym wizualnie przyjemnym widokiem jest ciało Sandry Bullock. Poważnie, w scenach gdy bez skafandra lata po stacji kosmicznej, są potwierdzeniem tezy, że ludzkie ciało jest najpiękniejszym co zostało stworzone na Ziemi.
Przez cały seans zastanawiałam się czy Sandra Bullock dobrze wywiązała się ze swojej roli, czy ktoś inny nie zrobiłby tego lepiej. I dopiero pod koniec upewniłam się, że ona to zagrała świetnie, dojrzale. Tak spokojnie, subtelnie i bez nadużywania modnego w Hollywood dramatyzmu. Byłam pod wrażeniem jak trzyma się w ryzach tworząc portret kobiety przeżywającej żałobę, która w pewnym momencie łapie się promyka nadziei i walczy o przetrwanie. Gdy mówi „jestem gotowa” wiemy, że wtedy właśnie wybiera życie. Gdy śmierć jest tak blisko i wydaje się najlepszym, a także najłatwiejszym rozwiązaniem, ona jest gotowa by jednak żyć. Ze smutkiem i rozpaczą, ale jednak zawrócić ze ścieżki w otchłań (dosłownie) i dać sobie jeszcze jedną szansę.
Nie dziwię się, że w Wenecji „Grawitację” pokazano na otwarcie, a nie w konkursie – zmiotłaby konkurencję bo to film z rodzaju tych, które zdarzają nam się raz na kilka lat. Film o odwiecznej walce między instynktem życia, a instynktem śmierci. I o tej nieznanej sile, która tę szalę przechyla.
Koniecznie!