„Prisoners” reż. Denis Villeneuve, USA 2013
W 2010 roku obejrzałam jeden z najbardziej poruszających filmów z moim życiu – „Pogorzelisko”. Od czołówki po napisy końcowe byłam całkowicie pochłonięta historią, która łączyła w sobie melodramat i rasowy kryminał. „Pogorzelisko” dla kanadyjskiego reżysera Denisa Villeneuve’a stało się przepustką do Hollywood czego efektem jest „Labirynt” – jego pierwsza anglojęzyczna i amerykańska produkcja.
Akcja filmu rozpoczyna się w najbardziej amerykańskie święto w kalendarzu: Dzień Dziękczynienia. Dwie zaprzyjaźnione sąsiedzkie rodziny spędzają je razem. Śmieją się, jedzą wspólny posiłek, dzieciaki bawią się na podwórku. Dramat zacznie się gdy najmłodsze córki obu małżeństw znikną sprzed domu. Przepadną zupełnie bez wieści.
Villeneuve stworzył mocny thriller, w który wmieszał zupełnie przeciętną rodzinę, dlatego właśnie tak bardzo nas ten dramat dotyka. Zniknięcie dziecka to przecież największy strach każdego rodzica, brak wiedzy co się z nim dzieje to najgorszy koszmar.
„Labirynt” oparto na dwóch kluczowych postaciach: ojca, który robi dosłownie wszystko by odnaleźć swoją córeczkę i policjanta, który również robi wszystko co może by rozwikłać sprawę. Ojciec działa pod wpływem rodzicielskiego instynktu, policjant z zawodowej ambicji. Obaj są bardzo zdeterminowani, choć z różnych powodów, różne też są ich działania. Film stawia tutaj moralnie bardzo dyskusyjne pytanie: jak daleko możesz się posunąć chcąc ratować swoich najbliższych? We mnie działania zdesperowanego ojca, granego przez Hugh Jackmana, wywołały duży dyskomfort i wewnętrzny sprzeciw. Być może dlatego, że nie będąc jeszcze rodzicem nie do końca rozumiem jak on się w takiej sytuacji czuł. Muszę jednak przyznać, że Villeneuve wywołał u mnie doznanie, którego w czasie seansu nie lubię, a które jednocześnie zawsze oceniam jako oznakę bardzo dobrego kina: ten film mnie bardzo uwierał. Nie godziłam się i nie popierałam tego co robił Keller (Jackman) nawet wtedy kiedy okazało się, że podjął dobry trop.
Mnie zdecydowanie bardziej zaintrygowała postać policjanta, grana przez Jake’a Gyllenhaala. Aktora, do którego od początków jego kariery mam ogromną sympatię. Gyllenhaal stworzył na ekranie detektywa, którego zarówno naszpikował stereotypami na temat tego zawodu jak i dodał mu parę dość nietypowych cech. Bo jego Loki to typ nieustępliwego policjanta samotnika, który walczy nie tylko o rozwiązanie sprawy, ale również o to by nieśmierdząca groszem komenda w ogóle pozwoliła mu to robić. Loki od początku budzi zainteresowanie swoim dziwnym wyglądem i zachowaniem. Wyżelowane, zaczesane do tyłu włosy, wytatuowane dłonie, koszula zawsze zapięta pod samą szyję i tik polegający na nerwowym mruganiu powiekami. Nie wiele o nim wiemy, poza tym, że nie ma wokół siebie żadnych bliskich (dziękczynną kolacje je zupełnie sam) oraz to, że był w poprawczaku. Ale to właśnie za nim podążały moje myśli, to ta postać była tutaj moim liderem.
Dwójka głównych bohaterów ma za sobą doskonałe tło w postaci uznanych aktorów. Z pośród nich najbardziej wybija się Paul Dano i Melissa Leo, przypominający słynną parę z „Psychozy”.
„Labirynt” może nie zbliża się do arcydzieł swojego gatunku jak „Milczenie owiec” czy „Se7en”, ale jest naprawdę porządnym thrillerem, w którym niemal do końca nie spodziewamy się finału zagadki. To, że akcja rozgrywa się podczas szarej i mroźnej zimy, dodaje mu trochę skandynawskiego, surowego klimatu. I to właśnie ten oszczędny styl uwodzi najbardziej.
Denis Villeneuve najwyraźniej dobrze dogaduje się z Jakiem Gyllenhaalem, ich kolejny wspólny film – „Enemy” – z podwójną rolą aktora, był pokazywany we wrześniu na festiwalu w Toronto. Ja na pewno dalej będę śledzić poczynania obu Panów.