Miasto 44

„Miasto 44” reż. Jan Komasa, Polska 2014 
Mam przed sobą notatki zrobione zaraz po seansie „Miasta 44”. Plusy i minusy. Niby po równo, ale nad plusami musiałam się głowić. Dlaczego ten film mnie rozczarował, a dlaczego innym mógł się podobać? Nie będę uderzać w patriotyczne tony, ani też powoływać się na swoją warszawskość. Ten film ma w końcu na celu dotrzeć do każdego bez względu na pochodzenie. 
Fascynację powstaniem przeżyłam jako nastolatka (jak większość pewnie). Byłam harcerką więc o dzielnych powstańcach dowiedziałam się wcześnie i dużo. Mogę powiedzieć, że jarałam się powstaniem zanim to było modne. Wtedy gdy 1 sierpnia obchodziło znacznie mniej ludzi. Nie uważam, że tak powinno było zostać, ale ten dzisiejszy fejm powstania trochę mi nie pasuje. Z poważnej zadumy zrobił się jarmark płytkich emocji. Koszulka z Empiku stylizowana na powstańczy uniform staje się symbolem pamięci o powstaniu. Ale czy za tym popkulturowym gadżetem idzie jakaś refleksja? Skoro 72% młodych Polaków nie wie kim był Jan Nowak Jeziorański – obawiam się, że nie bardzo. Powstańcy byli cool. Powstanie było super. Prawie je wygraliśmy, a więc świętujmy.

Na modzie na powstanie powstał ten film. Wyczekiwany, wypragniony, wymęczony. Miał być na okrągłą rocznicę więc jest. Machina marketingowa ruszyła z rozmachem. Głośne castingi, premiera na Stadionie Narodowym, obecność na Przystanku Woodstock. Wszyscy jesteśmy powstańcami. Grube miliony, film na bogato. Bo na biednie powstania pokazać się nie da. Wajda próbował, ale kto by tam dziś oglądał jakiś czaro – biały film dziejący się w kanele. To dopiero kanał. A ja obejrzałam. Jako młoda dziewczyna. A potem „Popiół i diament”. Choć Wajda nie kręcił wtedy przecież tych filmów dla młodzieży. Ale młodzież go oglądała. I ja później też. To są arcydzieła, to są filmy, w których tragedię powstania się czuje, choć się jej wprost na ekranie nawet nie widzi.
Ale ok, tym razem młody reżyser kręci film o i dla młodych. Bo im się należy. Bo to młodość niosła powstanie w 1944 roku i niesie teraz pamięć o nim. Wszyscy kiedyś byliśmy młodzi. A więc to sobie wyobraźmy. Jest upalne lato, miasto pod nieznośną okupacją już kolejny rok. Chcemy żyć. Ale nie tak. Mówimy dość. Mamy siłę, mamy nadzieję, chcemy walczyć. A może wcale nas to nie interesuje, ale spotkani przypadkiem koledzy namawiają. Chodź, będzie fajnie. Mamy fajnych ludzi i ładne dziewczyny. Więc choć owdowiała (chyba, w każdym razie mąż na wojnie) matka prosi Stefana by się w nic nie pakował, on nie słucha. Kto się słucha mamy w tym wieku. Ale prawdy też nie powie. Urywa się z domu. Składa przysięgę, staje się częścią młodego oddziału. Zanim powstanie wybuchnie będzie jeszcze wycieczka nad rzekę – do rodziców jednego z kolegów. Do inteligencji mieszkającej w dworku. Bo przed wojną to był przecież standard. Wszyscy mieszkaliśmy w dworkach. Letnie dni, rozmowy przy stole o Polsce, zerkanie nie dziewczyny. Wymalowane, uczesane, w spodniach i z papierosem. Wojna wojną, a życie życiem. Na zdjęciach w Muzeum Powstania zawsze się im przyglądam. Sukienkom, butom na obcasach, ułożonym włosom, a u mężczyzn koszulom z kołnierzykiem, spodniom w kant. Tak właśnie było.
Stefan wikła się więc w podziemne wojsko, choć przed matką udaje klowna. Wikła się też w miłosny trójkąt. No bo jak tu się nie wikłać gdy dziewczyny takie piękne, mądre, delikatne i odważne. Blond warkocz, czarne loki. Nieśmiały uśmiech, zawadiacki śmiech. Biedronka i Kama. Kama otwarcie z nim flirtuje, Biedronka urzeka. A więc Biedronka. I wtedy się zaczyna. Wybucha powstanie. Dostają broń, szykują się jak na imprezę. Są podekscytowani. Radośni i pełni energii. Strach przyjdzie później.
I te światy będą się mieszać. Miłosny z wojennym. Wybuchy namiętności z wybuchami kamienic. Rozdarte serce, dosłownie i w przenośni. Kochankowie zostaną rozdzieleni. Będą się szukać. Ale jedno będzie szukać bardziej. Drugie znajdzie sobie antidotum.
Powstanie śledzimy zgodnie z jego przebiegiem. O walkach w kolejnych dzielnicach dowiadujemy się z dialogów i napisów. Więc idziemy przez Żoliborz, Starówkę, Mokotów, do rzezi Woli. Powstańcy wieczorami łapią chwile oddechu. Cywile ich karmią, sanitariusze opatrują. Są wymiany informacji, wspólne jedzenie, picie, śpiewanie, nawet tańce. Są żarty, historie, relacje. I potrzeba bliskości. Wszyscy chcą być razem. Chcą rozmawiać albo chociaż słuchać, przytulić się, zasnąć obok siebie. A w dzień znowu ruszyć w piekło.
Jan Komasa poszedł na całość. Ten film nas nie oszczędza. Duży realizm, okrutne sceny, brutalne śmierci. To się dzieje na ekranie, tak jak się działo wtedy. Nagła śmierć, śmierć przedłużająca się, śmierć po cichu. A po wybuchu deszcz krwi. Epatuje tym. Niektóre momenty są wręcz wstrząsające, np. te dziejące się w kanałach. W jednej ze scen starsza pani mówi do powstańców: „żal Was chłopcy”. I nam też znowu jest ich żal.
Jest jedna scena, która wypada świetnie: oddział idzie po pas w wodzie kanałami, do tego wśród płonących odłamków. To jest scena bardzo malownicza i zatrważająca zarazem. Wymiany ognia nakręcono w ujęciach przypominających te z komputerowych gier. Kule się widzi, słyszy, czuje.
Akcja rozgrywa się różnych punktach miasta, w tym wielu plenerach. Kanały, podwórka, cmentarz, ulice. Rzeczywiście wygląda to jak przedwojenna Warszawa, choć czasem można dojrzeć, że to wcale nie stolica gra, a jakieś inne miasto. Bardzo dobrze przyłożono się do kwestii scenografii. Ja zawiesiłam oko w jednej ze scen na przepięknej, starej filiżance. Są detale. Jest klimat. Łatwo w ten świat uwierzyć.
Aktorów wybrano młodych, nieznanych i wypadli oni całkiem naturalnie. Tyle, że grać nie mieli co. I tu jest największy ból „Miasta 44”. Przez 2 godziny każe nam się emocjonować bohaterami, którzy są zupełnie papierowi i nijacy. Dlatego „Miasto 44” jednak zawodzi. Ja byłam rozczarowana. A podczas seansu wręcz znużona. Ta fabuła się Komasie nie udała. Nie poczułam żadnej więzi emocjonalnej z bohaterami, ich miłosne rozterki grzały mnie jak „Moda na Sukces”. Główny bohater w połowie filmu praktycznie przestaje mówić. Jak więc ma nas w ogóle obchodzić? Nie wspomnę już o postaciach drugoplanowych, które są kompletnie pozbawione rysów charakterologicznych. 
Pomysł na film jest bardzo niespójny. Z jednej strony chcieliśmy zrobić poważny film o powstaniu, z drugiej wyszedł muzyczny teledysk. Komasa zdecydowanie nadużywa popkulturowych środków. Umiał to zrobić Luhrman w „Romeo i Julii” bo był w tym konsekwentny. Tutaj mamy zgraną już do obrzydzenia (również przez kinematografię) Lanę Del Rey, a zaraz potem Niemena i powstańcze piosenki. Totalny misz masz. Reżyser stanowczo zbyt często posługuje się slow motion z czego powstają tak absurdalne sceny jak niby romantyczny pocałunek pod ostrzałem kul.
„Miasto” w swoim rozmachu zapomniało o pierwiastku autentyczności. Patrząc na stroje bohaterów na początku filmu miałam wrażenie, że są oni przestylizowani, przebrani. Szminki, pomalowane paznokcie, futra. I taki też jest ten film: przekolorowany. Czasem oszczędniej znaczy wymowniej. Dajmy widzom symbole, a nie powstańcze MTV.  
Filmy takie jak „Miasto 44”, które z założenia robi się by w ludziach coś poruszyć, powinno się kręcić jak „Szeregowca Ryana” czy „Listę Schindlera”. Prosto, ale mądrze. Używać sprawdzonych środków, ale nie iść na łatwiznę. Te filmy działają na emocje choć posługują się podstawowymi mechanizmami. „Miasto” tego nie ma. Historia pozostawia obojętnym, a to największa zbrodnia w kinie. A przecież nas w temacie powstania wzruszyć jest niezwykle prosto. Wystarczy, że jak co roku staniemy na środku miasta na tę symboliczną minutę i wszyscy mamy łzy w oczach. Ja na „Mieście” nie miałam ich ani razu. Poczułam się za to zażenowana niektórymi scenami i to uczucie trudno będzie Komasie wybaczyć.

Ps. Przepraszam za momentami zbyt potoczny – młodzieżowy język. To miał być sarkazm. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *