Whiplash

„Whiplash” reż. Damien Chazelle, USA 2014 

Nie mam czegoś takiego jak jeden ulubiony film, nigdy nie miałam i podejrzewam, że nigdy mieć nie będę. Ale gdyby ktoś przycisnął mnie do muru, gdyby bliscy zapytali się mnie z DVD którego filmu mnie pochować, byłoby to „Let’s Get lost”. Fabularyzowany dokument Bruce’a Webera z 1988 roku, którego głównym bohaterem jest Chet Baker. Moje 10/10.

Pisałam już tu kilka razy, że jest jeden rodzaj filmów, który szczególnie lubię: są to filmy o muzyce. Zarówno dokumenty jak i fabuły. Wobec dobrego filmu o muzyce staje się zupełnie bezbronna, emocje zawsze biorą u mnie górę i dyktują ocenę tych filmów. Nie mam zamiaru się ani tego wypierać, ani z tego tłumaczyć 🙂

„Whiplash” przeszedł typową drogę filmu z Festiwalu Sundance. Reżyser najpierw nakręcił short by potem dzięki nagrodom za niego zebrać fundusze na film długometrażowy. To kolejny dowód na to, że warto robić filmy krótkometrażowe i warto je oglądać! Na ostatnim Warsaw Film Festiwal widziałam Before I disapear”, którego droga powstania wyglądała dokładnie tak samo.

„Whiplash” (to także tytuł jednego z utworów z filmu) opowiada historię Andrew – młodego muzyka, który chce być Wielki. Najlepszy. Zapamiętany. Od dziecka ma marzenie i plan jak je zrealizować, według którego podąża. Kiedy go poznajemy jest świerzakiem w Konserwatorium. Ćwiczy po godzinach by dostać się do uczelnianej orkiestry prowadzonej przez słynnego dyrygenta Fletchera. Ćwiczy zacięcie i z ogromnym poświęceniem, nie tylko do oblania się potem, ale i do krwi. Ćwiczy bo „Ci, którzy są za słabi na jazz, kończą grając rocka” – jak głosi jeden z nagłówków gazet w jego pokoju.

Wysiłek nie idzie na marne i pewnego dnia ekscentryczny nauczyciel zaprasza Andrew na swoje zajęcia. Nie będzie to jednak koniec starań, a dopiero początek walki. O stałe miejsce w zespole, o jego utrzymanie, ale przede wszystkim o zadowolenie Fletchera. Dyrygenta, który gdy tylko usłyszy fałsz nie zawaha się rzucić w ciebie obelgą albo … krzesłem.

I właśnie walka jest tym na czym opiera się konstrukcja „Whiplash”. Walka między Andrew a Fletcherem, ale także walka Andrew ze swoimi ograniczeniami, ze swoim ciałem, z przeznaczeniem. W tak antagonistycznie dobranym duecie najbardziej liczą się aktorskie możliwości. Obaj panowie wspinają się na ich wyżyny. Młody Miles Teller jest żeńską wersją naturalnej emocjonalności Jennifer Lawrence (to byłaby mieszanka gdyby kiedyś zagrali razem!). Choć ma fizycznie niezwykle ciężką rolę, nie wygląda by choć przez chwilę sprawiała mu ona problem. Teller jest świetny w ukazywaniu całego wachlarza emocji swojego bohatera, tworząc postać, którą widz wspiera, ale nie do końca z nią zgadza. Bo Andrew wydaje się być w swym marzeniu niebezpiecznie bezwzględny. Dla niego jest tylko wszystko albo nic.

Partnerujący mu J.K. Simmons jest natomiast objawieniem sezonu. To przykład aktora wiecznie grającego tło, któremu w końcu dano zabłysnąć. Takie role powstają gdy właściwy człowiek otrzyma świetnie napisaną partię. Fletcher wygląda i zachowuje się jak trener boksu, a nie dyrygent. Jego wysportowana sylwetka, umięśniona klatka ubrana zawsze w czarny, obcisły t-shirt, jego niewybredny język, pełen jakże finezyjnych i obraźliwych porównań, przywodzą na myśl najgorszych psychopatów z filmów o armii albo o sporcie. Te gesty, spojrzenia, mimika. Tak plastyczna twarz jaką posiada Simmons to wyjątkowy dar. On dyryguje nie tylko swoją orkiestrą, on tak samo dyryguje widzami. Pokazuje nam kiedy wstrzymać oddech, a kiedy cieszyć się muzyką. Jesteśmy jego emocjonalnymi niewolnikami, gdy jest na ekranie pozostajemy w ciągłym napięciu. Fletcher do końca pozostaje nieodgadniony. Co jest maską, a co jego prawdziwym ja? Kiedy się odsłania, a kiedy gra? Czy do końca trzyma gardę, czy na moment odpuszcza? Bo przecież widzimy go nie tylko gdy się wydziera, rzuca przedmiotami czy poniża swoich muzyków. Widzimy go też jak płacze, jak z przyjemnością gra na pianinie, przyłapujemy go na miłej pogawędce z córeczką znajomego. Do samego finału, do ostatniej sceny nie wiemy z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Fletcher pozostaje postacią nieodszyfrowaną.

Zawsze mi się wydawało, że granie muzyków kiedy samemu nie jest się muzykiem musi być wyjątkowo trudnym zadaniem. Trzeba udawać, że się czuje muzykę, że ma się słuch absolutny, że jest się muzyką. Nie mówiąc już o chociażby poprawnym używaniu pałeczek do perkusji. Obaj aktorzy robią to fenomenalnie. Po pierwsze bo mają muzyczne doświadczenie, po drugie bo grają tu swoje role życia.

Bardzo podobały mi się zdjęcia. Krótkie ujęcia, zbliżenia na detale, stojąca nieruchomo kamera, dynamiczne przejścia. To, że ten film tak dobrze się ogląda jest także zasługą świetnego montażu: i obrazu i dźwięku. Najlepszym tego przykładem jest finałowa scena muzycznej bitwy, ale cały film pełen jest wizualnych smaczków. Pot i krew na talerzach, drgające powierzchnie bębnów, dłonie wprawiające w ruch pałeczki. W ogóle dłonie są oddzielnymi bohaterami filmu. Walka między Andrew a jego nauczycielem sprowadza się właściwie do ruchów rąk. Uczeń gra, Mistrz jednym gestem pokazuje by przestał bądź kontynuował, by grał szybciej lub by zwolnił. 

Ciekawe jest też, że to perkusja stała się tu głównym muzycznym bohaterem. Nie jest to instrument, który często występuje w takiej roli. Nie jest to też instrument, który jest pierwszym skojarzeniem gdy myślimy o jazzie. A przecież to prawdziwe sceniczne zwierze! Prawdziwy potwór! Wielka maszyneria mająca ogromne możliwości aktorskie i dająca pole do popisu. Te uderzające o siebie talerze, podarte pudła, pokrwawione pałeczki… Ach!

Wzruszyła mnie figura ojca w tej historii. Ciepłego rodzica stojącego za swoim dorosłym już dzieckiem. I choć ojciec nie do końca rozumie jego pasję i wybory, jest uosobieniem archetypu rodzicielskiej miłości. Pięknie to widać gdy po porażce na wielkiej scenie wybiega z Sali by przytulić Andrew. Wie, że jest zdruzgotany. Widać to nawet wtedy gdy nakłania go do porzucenia perkusji – bo choć jest to właśnie ten moment gdy okazuje się, że nie rozumie syna, jest to tez moment kiedy on walczy o zdrowie, a nawet życie własnego dziecka. Ten motyw jest bardzo poruszający.  

Jedyne czym w „Whiplash” nie można się zachwycać to scenariusz. Nie jest to nowa historia, ani jakoś szczególnie oryginalna czy zmyślna. Tyle, że nie do końca znany schemat powiela i nie do końca scenariusz (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi) jest kwestią w tym filmie najważniejszą. Tu rządzą emocje.

No właśnie, bo czy „Whiplash” to w ogóle jest film o muzyce? Albo tylko o niej? Oczywiście nie. Tak jak żaden film o sporcie tak naprawdę o sporcie nie jest. To jest film o wielkiej pasji i o oddaniu się jej. Znajdź to co kochasz i pozwól się temu zabić – pisał Charles Bukowki. W pewnym momencie wydaje się, że morałem tej historii będzie: zwolnij. Odpuść. Rozejrzyj się wokół i zobacz co tracisz. Wielcy ludzie są samotni. Wielcy ludzie nie potrafią cieszyć się życiem. Nie warto. Ale ta historia tak się nie kończy. Bo prawdziwa pasja jest życiem i nic poza nią nigdy nie będzie się liczyć. Mieć taką pasję to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Zabija oddanie się jej, uciekając od niej człowiek usycha.

To jest też film o szansach. Znacie to powiedzenie o szansie jednej na milion, o tej, która się nigdy nie powtórzy? Otóż gówno prawda. Nikt tam na górze nie zapisał nam jednej, ograniczonej liczby szans. Masz tyle szans o ile zawalczysz, masz tyle szans, do ilu odważysz się stanąć.

Na koniec ostrzeżenie: nie róbcie tego w domu. Nie oglądajcie tego filmu w domowych pieleszach. No chyba, że macie do tego bardzo dobre warunki: duży ekran i przede wszystkim doskonałe nagłośnienie. Bo tylko wtedy „Whiplash” dosłownie wbija w fotel. Ja przez cały seans miałam uśmiech na twarzy, uśmiech totalnego oczarowania, a Pani obok mnie non stop się kiwała, przeżywając muzykę. Nie róbcie sobie tego i nie pozbawiajcie się takich przeżyć. Marsz do kina!

PS. W „New Yorkerze” ukazał się ciekawy artykuł punktujący „Whiplash” jako film, który nie rozumie jazzu. Nie zmienia on mojej oceny filmu, ale jest ciekawą lekturą uzupełniającą seans. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *