„Frank” reż. Lenny Abrahamson, Irlandia/Wielka Brytania 2014
Mam taką listę filmów, których nie uważam wcale za wybitne osiągnięcia kinematografii, ale które są dla mnie w jakiś sposób ważne i które z różnych przyczyn bardzo lubię. To te filmy polecam bliskim osobom. Ciepłe, poprawiające nastrój i przy tym oryginalne. Po prostu fajne. Od lat na topie tej listy znajduje się „Lars and the real girl”. To ogromna frajda oglądać go z kimś dla mnie ważnym, kto filmu nie zna, a po seansie jest zachwycony tak samo jak ja kiedyś JTo moja najbardziej prywatna lista filmów, taki trochę papierek lakmusowy, który podpowiada mi czy z tym kimś podobnie patrzymy na świat. Właśnie dodałam nowego faworyta do swojego zestawienia: „FRANKA”.
Główny bohater filmu przez cały czas nosi wielką papierową głowę. Nawet jego przyjaciele nie wiedzą właściwie dlaczego to robi i nigdy nie widzieli jego twarzy. Jest chory czy tak bardzo ekscentryczny? Nie wiadomo. Ma jednak na tyle charyzmy i roztacza wokół siebie taką magię, że ludzie godzą się z jego dziwactwem i ulegają jego urokowi. Wbrew pozorom, to co najbardziej niewiarygodne w filmie, oparte jest akurat na faktach. W latach 80 brytyjski muzyk i komik Christopher Mark Sievey stworzył swoją sceniczną personę: Franka Sidebottoma, który zawsze występował właśnie z papierową maską na głowie: TU. „FRANK” nie jest jednak jego biografią, a jedynie luźną współczesną inspiracją muzykiem.
I tu pojawia się pytanie: czy nie pokazując twarzy bohatera można stworzyć pełną postać i to postać, którą widz zrozumie i polubi? Ryzykowne posunięcie, a dla aktora ciężkie zadanie. Okazuje się, że może się to udać. Z odrobiną wysiłku, z kilkoma zabawnymi zabiegami (jak Frank opisujący swój aktualny wyraz twarzy) i ze świetnym aktorem wypełniającym papierową kulę. Michael Fassbender zaskoczył przyjmując taką rolę. Gwiazdor walczący o rozpoznawalną twarz, świadomie z niej zrezygnował. Ale ten aktor ma akurat jeszcze inne atuty: nieprzeciętny talent oraz swój głos, który na mnie bardzo działa. To dzięki niemu Frank nie jest tylko kukłą. To prawdziwa osobowość.
„FRANK” tak dobrze się ogląda również dlatego, że opowiada o muzyce. A konkretnie o jej tworzeniu. Nie jest to łatwy proces wymagający właśnie przynajmniej tej odrobiny szaleństwa. A świat muzyki, jej powstawania i funkcjonowanie bardzo niszowego, alternatywnego zespołu, którego liderem jest Frank, poznajemy dzięki głównemu bohaterowi – Jonowi (Domhnall Gleeson). Ten młody mężczyzna z niewielkiego irlandzkiego miasteczka bardzo chce być muzykiem i kompozytorem, ale bardzo mu to nie wychodzi. Za dużą ambicją idzie mało talentu. Brak mu weny i pomysłów. Ma za to nudną pracę i nadopiekuńczych rodziców, z którymi wciąż mieszka. Pewnego dnia zupełnie przypadkowo staje się częścią zespołu kierowanego przez Franka. Najpierw gra z nimi jeden koncert, a potem udaje się na kilka miesięcy do domku na odludziu gdzie zespół ma nagrać swoją nową płytę.
„FRANK” jest kolejną opowieścią o odmieńcach i outsiderach, ludziach spoza szablonu. Kino lubi ich portretować choć w prawdziwym życiu raczej spycha się ich na margines. Są tak wdzięcznym tematem bo uosabiają wszystko to co w sobie na co dzień tłumimy. Spontaniczność, działanie pod prąd, łamanie zasad. Jedni się takich ludzi boją, inni do nich lgną. To często wizjonerzy, ale też i ekscentrycy. Ludzie kompletnie nieprzewidywalni, wymykający się wszelkim konwenansom. Oprócz Franka zespół tworzą równie ciekawe indywidua. Co tu dużo mówić: Clara graną przez Maggie Gyllenhaal czy para Francuzów również mają trochę nierówno pod sufitem…
Bardzo fajnym motywem filmu jest też pokazanie jak działają social-media i jak ludzie kreują dzięki nim lepsze wersje samych siebie i swojego życia. Główny bohater komentuje wszystko na twitterze, tumblrze, youtubie. Mimo, że jest w zasadzie na krawędzi depresji, jego wpisy pełne są entuzjazmu i radości. Że właśnie nagrywa super utwór – mimo, że kompletnie mu nie idzie, że zjadł pyszną kanapkę – która w rzeczywistości nie była smaczna, że dzieje się w jego życiu coś ekscytującego podczas gdy nie dzieje się zupełnie nic. Dodatkowo oczywiście obowiązkowe hashtagi typu #onomnomnom. Znamy to aż za dobrze, prawda?
„FRANK” jest muzyczną komedią z absurdalnym humorem, przypominającym momentami klimat filmów braci Coen. Śledzimy niesztampową historię, której rozwoju absolutnie nie możemy przewidzieć. Cudowne kino. Oryginalne i tak bardzo przyjemne w oglądaniu. Tylko tyle i aż tyle.
„FRANK” to także dużo dobrej muzyki
Za możliwość obejrzenia filmu dziękuję Gutek Film oraz Kinie Muranów.