„Hannah Arendt” reż. Margarethe von Trotta, Niemcy/Francja/Izrael 2012
Przykład kina, które zdarza się bardzo rzadko. Czy można za pomocą sztuki filmowej opowiedzieć o filozoficznej teorii czy nawet o samym procesie myślenia? Chyba nie bardzo, ale warto takie próby podejmować.
Hannah Arendt była niemiecką filozofką mającą ogromny wpływ na myśl XX wieku. Żydówka, studentka filozofii u samego Heideggera, który zafascynował ją nie tylko jako naukowiec, ale także mężczyzna. W 1933 roku uciekła z Niemiec do Francji, gdzie z kolei w 1940 roku trafiła do obozu dla internowanych w Gurs. Udało jej się dostać wizę i przedostać do Stanów Zjednoczonych, w których pozostała aż do śmierci. W filmie poznajemy ją już jako panią w średnim wieku, lubianą przez studentów wykładowczynię, znaną z „Korzeni totalitaryzmu” – wielkiego dzieła jej autorstwa. Mieszka wraz z mężem w apartamencie na Manhattanie, gdzie będąc osobą wyjątkowo towarzyską, często przyjmuje gości. Choć przez 18 lat była emigrantką bez paszportu, udało jej się w Stanach ułożyć życie i otoczyć przyjaciółmi zarówno z USA, Niemiec, jak i Izraela. Gdy pewnego dnia czyta w gazecie artykuł o rozpoczynającym się w Jerozolimie procesie porwanego 3 lata wcześniej przez Mossad w Buenos Aires Adolfa Eichmanna (odpowiedzialnego za tzw. ostatecznie rozwiązanie kwestii żydowskiej), natychmiast pisze do „New Yorkera”. Chce dla nich relacjonować ten proces.
I wtedy „Hannah Arendt” przeistacza się w bardzo dobry legal movie. Sceny kiedy dziennikarka uczestniczy w procesie Eichmanna, to najmocniejsze momenty w filmie. Wplecione oryginalne wypowiedzi nazistowskiego zbrodniarza z wielogodzinnych przesłuchań i prawdziwe zeznania świadków wywołują dreszcze. Siła ich słów działa do dziś. Arendt niejednokrotnie musi opuszczać salę, proces ją przytłacza. Jej analityczny mózg nie może zgodzić się na sytuację gdy na Eichmannie odbywa się sąd nie jako na jednostce, ale na całym nazistowskim systemie. Nie ma mowy o sprawiedliwości w majestacie prawa, bo przecież system nie był przystosowany do tego typu procesów, tutaj chodzi o sprawiedliwość w najprostszym wydaniu. „Lepiej gdyby zastrzelili go na ulicach Buenos Aires” – komentuje mąż Arendt.
Gdy Hannah wraca do domu ma ze sobą tony akt. Redakcja nie może doczekać się sprawozdania, ale Hannah nie zamierza dawać im tego czego oczekują. Pisze obszerny, kilkudziesięciostronicowy artykuł, w którym wykłada co myśli o całym procesie i Eichmannie. Używa w nim stwierdzenia o „banalności zła”. Prasa nazywa Eichmanna diabłem, ale to zwykły biurokrata – przekonuje Arendt. Człowiek, który z przerażającą skrupulatnością wykonywał rozkazy. Który dbał by praca została poprawnie wykonana i nie zastanawiał się czym tak naprawdę jego praca jest. Człowiek, który przestał samodzielnie myśleć, więcej – on zatracił umiejętność myślenia. Eichmann wielokrotnie powtarzał, że nie jest antysemitą i że nigdy osobiście nie skrzywdził żadnego Żyda. A to że pakował ich do pociągów i wysyłał na pewną śmierć to już inna sprawa… Chcielibyśmy widzieć w ludziach popełniających największe z możliwych zło jakiś element szatana. Arendt rozwiewa nasze złudzenia. Nie ma takiego elementu. Jest tylko zatracenie człowieczeństwa w sobie i przestanie dostrzegania go w innych. Eichmann nie patrzył ponad rozkazy i ich nie oceniał, dlatego nawet po latach nie widział swojej winy.
Czytelnicy „New Yorkera” już po pierwszej z pięciu części artykułu Arendt byli w szoku, oburzeni, poruszeni. Redakcję zasypywały telefony z pretensjami, autorkę listy z życzeniami śmierci. W ich oczach Arendt broniła Eichmanna, a ona chciała go po prostu zrozumieć. „Zrozumieć to nie znaczy usprawiedliwić” – dodawała. Oberwało jej się też za oskarżenie liderów społeczności żydowskiej, których niektóre decyzje doprowadziły do poddania się zagładzie niemal bez oporu. Te słowa zabolały najbardziej. A przecież Hannah wypowiadała się jako jedna z nich, też była Żydówką. Arendt długo nie odpowiadała na zarzuty choć one bardzo ją dotknęły. Gdy w końcu przemówiła, stało się to w jedynym odpowiednim dla niej miejscu – na sali wykładowej. Sali, która na czas jej wykładu zamienił się w salę sądową, a jej słowa zabrzmiały jak mowa końcowa. Zapłaciła ogromną cenę za obronę prawa do samodzielnego myślenia: część przyjaciół nigdy jej nie zrozumiało i na zawsze od niej odwróciło.
Reżyserka Margarethe von Trotta nie po raz pierwszy zabrała się za temat Holocaustu. W „Hannie Arendt” powróciła do odwiecznych demonów związanych z Shoah i życiem po nim. Padają tu bolesne pytania do tych, którzy przetrwali: dlaczego powoziliście sobie to zrobić? Jeden z przyjaciół Hannah wspomina o pełnym wyrzutów spojrzeniu młodego pokolenia, któremu nie potrafi wytłumaczyć dlaczego on przeżył, a inni nie. Towarzyszące mu poczucie winy za zupełnie przypadkowo darowane życie i niemożność pojęcia tego przypadku przypominały o sobie codziennie. Wtedy dociera do nas jak wciąż żywy jest to temat i jak obciąża kolejne pokolenia.
Tam gdzie „Hannah Arendt” stara się być po prostu zwykłym filmem zawodzi najbardziej. Niektóre sceny są tak koszmarnie sztywne i sztampowe, że mogą służyć za przykład jak kina nie robić. Fatalne są wszystkie spotkania w redakcji „New Yorkera”, zarówno pod względem scenariuszowym, dialogowym, jak i aktorskim. Równie ciężko wypadają liczne dysputy w apartamencie Arendt. Trzeba się naprawdę pilnować, by utrzymać w ich trakcie skupienie. Niemniej jednak „Hannah Arendt” zrobiła na mnie ogromne wrażenie. To film, który zabiera nasze myśli tam gdzie nie wędrują one zbyt często. No bo kiedy ostatnio zastanawialiście się nad jakąś filozoficzną teorią, i nie chodzi mi o dumanie pod prysznicem „dokąd zmierza moje życie” albo wieczorne „czy Bóg istnieje” ? Warto ten film obejrzeć także w kontekście „Zniewolonego. 12 years a slave.”, nie bez powodu niewolnictwo nazywane jest Holocaustem czarnoskórych. Oba filmy poruszają pytania o najmroczniejszą część natury człowieka.