„Zatrzymane życie” reż. Uberto Pasolini, Wielka Brytnia 2013
Producent takich brytyjskich hitów jak „Goło i wesoło” czy „Uwodziciel” przywiózł do Warszawy tym razem swój reżyserski debiut. Debiut, który przyniósł mu nagrodę za reżyserię na tegorocznym festiwalu w Wenecji. I właśnie reżyseria jest oprócz głównej roli największym atutem „Zatrzymanego życia”.
Komu i dlaczego życie się zatrzymało? Johnowi Mayowi, urzędnikowi miejskiemu, który od ponad 20 lat wyprawia ceremonie pogrzebowe ludziom, po których ciała nikt się nie zgłosił. Zbiera ich fotografie i pamiątki by napisać pożegnalną mowę, dobiera strój i muzykę na ostatnią podróż. Jest w swej pracy nad wyraz skrupulatny. Dlaczego? Może dlatego, że podobnie jak oni, nie ma na świecie nikogo bliskiego.
Bardzo lubię tak zdyscyplinowanych reżyserów, którzy konsekwentnie realizują swój pomysł na historię. Zwróćcie uwagę zwłaszcza na kolory i dźwięk w filmie: z początku blade i ciche z czasem nabierają głośności i barw. Kamera jest niemal nieruchoma, sceny pozbawione są muzyki. Świetnie udało się oddać skromny i pozbawiony jakiejkolwiek ekscytacji świat głównego bohatera. Zarówno on jak i jego otoczenie są zupełnie bezbarwne. Samotność ukazana została przez puste i ciche przestrzenie bo w życiu Johna Maya dosłownie nic się nie dzieje.
Na ekranie świetnie wypadł Eddie Marsan, którego po raz pierwszy obsadzono w głównej roli. Marsan sprawdził się w niej fenomenalnie. Bardzo oszczędnym aktorstwem stworzył przejmujący portret człowieka odizolowanego od społeczeństwa. Mężczyzny bez rodziny, przyjaciół, nawet zwykłych znajomych z pracy. Człowieka, który praktycznie nic nie mówi, bo nie ma do kogo, całkowicie oddanego pracy, która nadaje jego życiu sens, a dniom rytm. Przypomniałam sobie ostatnio „Notatki ze skandalu” z jak zawsze wybitną rolą Judi Dench. Jej bohaterka również wiedzie bardzo smutne, samotne życie. W jednej ze scen mówi: „Nie wiesz czym jest prawdziwe samotne życie. Nie wiesz jak to jest planować cały weekend wokół wizyty w pralni”. Strasznie mnie te słowa uderzyły. Boję się samotności, to chyba naprawdę jest najgorsza choroba XXI wieku…
Pasoliniemu udało się bardzo sugestywnie odtworzyć alienację swojego bohatera. Widać, że jego pierwszy film w roli reżysera, jest dla niego emocjonalnie bardzo ważny, czego z resztą nie ukrywa. Powołuje się w nim na swoje własne doświadczenia związane z rozwodem i zostaniem samemu w pustym domu. Nowa sytuacja oraz artykuł w gazecie o angielskim urzędniku stały się kanwą scenariusza „Still life”. Reżyser zapytał nas po seansie: kto z Was zna swoich sąsiadów? Ręce podniosła mniej niż połowa sali. Czy rzeczywiście cechą naszych czasów jest to żyjemy nie razem, ale obok siebie?
To nie jest wielkie kino, raczej kameralna opowieść. Film nie mówi też nic czego byśmy już gdzieś nie widzieli. Mnie poza kilkoma dosłownie momentami jakoś specjalnie nie poruszył. Jest jednak przykładem doskonałego kunsztu reżysera i aktora, a to zdarza się w kinie wcale nie tak często.