Niezależne kino kręci się wokół rodzinny. I choć wiele zostało już w tej kwestii powiedziane, filmowcy wciąż grzebią w tym temacie. Być może dlatego, że rodzina jest czymś z czym każdy z nas ma jakiś większy lub mniejszy problem.
„Kolejny szczęśliwy dzień” („Another happy day”) reż. Sam Levinson, USA 2011
Jak się szybko okazuje tytuł mocno sarkastyczny. Film automatycznie kojarzy się z „Małą Miss” choć ma zdecydowanie cięższy ładunek emocjonalny oraz z „Rachel Getting Married” z nominowaną do Oscara rolą Anne Hathaway. Tu także pretekstem do spotkania rozsianej po całych Stanach, skłóconej i mającej skomplikowaną historię rodziny jest ślub jednego z jej członków. Po raz kolejny okazuje się, że weselny melodramat jest świetną formą do przyjrzenia się mikrokosmosowi jakim jest rodzina. To film o ślubie, na który zdecydowanie wolelibyśmy wysłać prezent niż w nim uczestniczyć, nie skupiający się na młodej parze i ich miłości (ci bohaterowie zostali ledwie zarysowani), a na dziwnych, chorych, pokaleczonych i skonfliktowanych gościach. Mimo, że akcja toczy się w pięknej scenerii Maryland, wcale pięknie nie jest.
Typowy film z Sundance – pomyślałam po pierwszych 10 minutach seansu, a zaraz potem dowiedziałam się, że w 2010 roku zdobył on tam jedną z głównych nagród.
Ellen Barkin – producentka „Kolejnego szczęśliwego dnia” obsadziła swoją osobę w głównej roli dając sobie szansę na poważną i trudną rolę. Niestety nazbyt zbotoksowana twarz nie bardzo sobie radzi z emocjami. Również jej warsztat aktorski jest nierówny. W niektórych scenach budzi poruszenie i uznanie, częściej jednak ociera się o przesadę. Jej skowyt jest momentami nieznośny oraz zbyt przytłaczający sens niektórych scen. Na szczęście z castingiem pozostałych członków rodziny poszło jej lepiej. Mnie najbardziej zachwycił Ezra Miller. Nie dość, że ma doprawdy przykuwającą oczy oryginalną urodę, to jeszcze rzadko spotykaną swobodę grania. To on okazał się być najjaśniejszym punktem całej obsady, to właściwie dzięki tej postaci film jest pełen interesujących i trafnych obserwacji. Również eteryczna Kate Bosworth zagrała małą ale przejmującą rolę bardzo pokaleczonej psychicznie i dosłownie młodej kobiety, dla której rodzinne wspomnienia to największy koszmar. Pozostali aktorzy: Ellen Burstyn, Demi Moore czy Thomas Church dobrze wpasowali się w grono kontrowersyjnych członków specyficznej rodzinki.
Film jest trochę za długi, momentami niekonsekwentny i źle poprowadzony ale ma w sobie urok niezależnych filmów amerykańskich. Broni się zakończeniem: nie ma pojednania, nie ma naprawy stosunków rodzinnych, nie ma morałów. „Kolejny szczęśliwy dzień” jest jakby zaprzeczeniem teorii, że mówienie o swoich obawach i problemach pomaga je pokonać. Otóż nie, lepiej będzie trzymać je zamknięte w pudełku i nigdy go nie otwierać.
PS. Ten film poleciła mi czytelniczka bloga a prywatnie moja Mama 🙂 Dzięki :*
„Daj proszę” („Please give”) reż. Nicole Holofcener, USA 2010
Bardzo interesujący, wielowymiarowy indie movie. Zahaczający o wiele tematów: od sztuki, architektury, miejskiego życia do miłości, umierania, zdrady itd… Cała fabuła opiera się na Katy – postaci granej przez Catherine Keener – żony, matki, sąsiadki, handlującej antykami malkontentki, która ma potrzebę pomagania ludziom. Jest typowym przykładem współczesnej, światłej mieszkanki Nowego Jorku. Chce się spełniać w każdej roli, chce być z wszystkim na czasie, chce zawsze zachować się odpowiednio. Chce być interesująca, zwykła ale i inna (lepsza) od innych. Keener dostała wspaniałą, kompleksową rolę (mało jest takich ról dla kobiet), którą bardzo dobrze poniosła. Perfekcyjnie zobrazowała hipsterkę (?) w dorosłym wydaniu. Jej bohaterka irytuje, bawi, budzi zrozumienie i złość. Jest przepełniona fałszywymi wartościami, które chce wyznawać bo czuje, że powinna a nie dlatego, że są one zgodne z jej naturą. Ale czy liczą się intencje jeśli efekt jest pozytywny? Przykład: szuka dla siebie pola do działalności charytatywnej mimo, że kompletnie nie ma ku temu predyspozycji. Aż miałam ochotę jej przyłożyć za tę jej głupotę i samolubność!
Zaskakujący jest fakt, że reżyser zdecydował się oprzeć całą historię na dziwnych, odpychających, pokręconych postaciach, które ciężko obdarzyć sympatią. Oprócz Kate obserwujemy jej męża i córkę – prawdziwa bomba! – temperament tej małej rozsadza każdą scenę 🙂 Śledzimy też losy ich sąsiadki, starszej pani oraz jej dwóch dorosłych wnuczek. Babcia jest zrzędliwa bardziej niż można to sobie wyobrazić, starsza wnuczka to zapatrzona w siebie egoistka, młodsza jest zahukaną samotniczką. Cała szóstka jest zdrowo pokręcona, do tego stopnia, że po godzinie przebywania w ich towarzystwie ma się ich po prostu dość. Albo raczej można mieć ich dość bo ja nie miałam. Odnalazłam w nich wiele prawdziwych cech a irytację zastąpiło bolesne zrozumienie.
A co ten film mówi o rodzinie? A no to, że można ją tworzyć nie tylko z tymi, z którymi łączą nas więzy krwi.
Kolejny raz zastawiam się dlaczego tak niewiele niezależnych produkcji amerykańskich trafia do naszych kin? Te filmy są dobre, przyjemne w oglądaniu, mądre, skromne i coraz częściej gwiazdorsko obsadzone. Czego trzeba więcej? Dzięki Bogu mam HBO!