Tak jak wspominałam TU bardzo czekałam na ten film.
Filmoznawcy doliczyli się ponad 20 ekranizacji „Jane Eyre”, to podobno obok „Trzech muszkieterów” najczęściej filmowana powieść. Mimo to ja nie znałam dotąd żadnej z tych adaptacji. Ba! Nawet nie czytałam książki (!). Tak, wiem: nie ma się czym chwalić. Jednak nawet nie wiecie jaką miała frajdę z oglądania najnowszej „Jane Eyre” zupełnie nie znając fabuły, w przeciwieństwie do ¾ sali! Nie miałam pojęcie jak potoczą się losy młodej bohaterki, byłam zdumiona taka samo jak ona mroczną tajemnicą Rochestera i tak jak ona zastanawiałam się: czy oni się jeszcze zejdą?! I jaka to była przyjemność móc się czuć zaskoczoną, przeżywać każdy zwrot akcji oraz kibicować uczuciu głównych bohaterów drżąc jednocześnie o finał tej znajomości. Bo przecież zakończenia też nie byłam pewna. Przeżywałam wszystkie męki razem z Jane.
Kino kostiumowe zawsze mnie odstraszało. Ekranizacje literackich ramot odpychały. Co się więc zmieniło, że nie dość, że poszłam na „Jane Eyre” to jeszcze wyszłam z kina totalnie zachwycona?
Wybrałam się na ten film z powodu współczesnych, uwielbianych przeze mnie aktorów: Mii Wasikowskiej i Michaela Fassbendera. Także dlatego, że reżyserem jest ciekawy młody Amerykanin: Cary Fukunaga, który po bardzo oryginalnym debiucie („Sin Nombre”) sięgnął właśnie po klasykę. Chciałam zrozumieć dlaczego chciał opowiedzieć nam po raz kolejny historię sprzed dwóch wieków.
Świetny aktor Edward Norton zastanawiał się kiedyś po co kręcić kolejne wersje tych samych filmów. Po to by każde pokolenie miało swoją własną historię – brzmiała jego odpowiedź. I tu leży klucz do zrozumienia zarówno twórców, którzy wciąż grzebią w dobrze znanych opowieściach, jak i widzów, którzy mają potrzebę oglądania ich nowych wersji.
„Jane Eyre” ma wiele atutów. Pierwszym, który rzuca się w oczy jest wspaniała sceneria i wnętrza. Fukunaga z wielką dbałością o szczegóły odtworzył wiktoriańską posiadłość położoną wśród angielskich wzniesień. Ogromny dom pełen jest sekretów, ale i bibelotów z epoki. Krajobraz angielskich wzgórz nie potrzebuje specjalnej reklamy, widzieliśmy go nie raz. Trzeba tylko umieć wykorzystać mroczność bezkresów, tajemniczość rozhulanych wiatrów i surowość przyrody.
Tytułową Jane poznajemy gdy biegnie na oślep po polach, pada deszcz, morze jest szare i wzburzone. Wzburzona też jest dusza Jane, która przed czymś ucieka tak bardzo, że upada z wyczerpania. Za pomocą retrospekcji dowiadujemy się jak ciężkie miała życie. Wychowana przez okrutną ciotkę, potem oddana do szkoły z bardzo silnym rygorem. Ciągle karana, poniżana i pozbawiona miłości wyrasta na silną kobietę. Tak silną, że niełatwo będzie ją czymkolwiek złamać, ale i trudno dorównać. Gdy spotyka Pana Rochestera – postać nieprzewidywalną i pełną sprzeczności, jej świat nabiera zupełnie nowych barw. Jednak nawet to wielkie uczucie nie ma wpływu na jej moralny kodeks. Jest do bólu wierna swoim zasadom, nawet za cenę osobistego szczęścia.
Jest wiele zapadających w pamięć scen, znaczące jest już pierwsze spotkanie tych dwojga. Rozmowa na tle kominka oddaje nieugiętość młodej kobiety, której nie peszy pewny siebie pracodawca. W jednej z późniejszych scen Rochester wiedząc, że kruchą Jane może pokonać fizycznie, ale nie złamie nigdy jej ducha, prosi o wybaczenie słowami: „Nikt nie będzie o tym wiedział” – argumentuje. „Ja będę”- odpowiada Jane. Staje się wtedy jasne, że nawet miłość nie sprzeniewierzy tej kobiety przeciw samej sobie.
Siostry Bronte miały niewiarygodny dar pisania historii, które poruszają czytelników kolejnych epok. Ich postacie trafiają do serc bez względu na szerokość geograficzną czy czasy. Wystarczy spojrzeć kto zabrał się za angielską do szpiku kości klasykę: Amerykanin szwedzko – japońskiego pochodzenia, który w głównych rolach obsadził Australijkę i pół Niemca pół Irlandczyka! A mimo to nic tu nie zgrzyta. Nawet zapomniana już klasyczna angielszczyzna (You are my equal and my likeness – to jeden z wielu moich ulubionych cytatów), wydaje się znajoma, a przede wszystkim piękna. Słyszeć tak poetyckie wyznania miłości i oddania, w dobie gdy nawet w filmach bohaterowie uczuciami dzielą się za pomocą sms-ów, to naprawdę duża przyjemność dla ucha.