„Little Miss Sunshine” reż. Jonathan Dayton & Valerie Faris, USA 2006
Ten skromny debiutancki film skradł serca nie tylko niezależnej widowni Festiwalu Filmowego w Sundance, ale także szacownych członków Akademii Filmowej, którzy umieścili go w gronie pięciu najlepszych dzieł 2006 roku. „Mała Miss” stała się tym samy niepozorną konkurentką dla takich mega hitów jak „Babel” czy „Infiltracja”.
„Mała Miss” jest historią familijną, kinem drogi i tragikomedią jednocześnie. Zrealizowany niewielkimi środkami film pokazuje Amerykę prawdziwszą niż niejedna superprodukcja.
Grupa bohaterów stanowi zbitek dziwolągów i nieudaczników pochodzących z jednej tylko rodziny. Motywem przewodnim oraz powodem wyprawy, w którą udaje się wspomniana rodzinka, staje się konkurs piękności. Na konkurs ten zakwalifikowała się (z powodu dyskwalifikacji innej kandydatki) najmłodsza latorośl – siedmioletnia Olive. Dziewczynka jest rzeczywiście urocza (mała aktorka Abigail Breslin stała się odkryciem tego filmu), ale zupełnie nie pasuje do kanonu małych miss – brakuje jej sztucznego uśmiechu, ostrego makijażu i natapirowanych włosów. Mimo to rodzice: ojciec – nieudacznik i prawie bankrut (Greg Kinnear) oraz jedyna trzeźwo myśląca w towarzystwie matka (Toni Collette), postanawiają przebyć starym vanem całą Amerykę, aby spełnić marzenie córki. Dodatkowymi pasażerami zostają sprośny i lubiący heroinę dziadek, nie mówiący od dziewięciu miesięcy na własne życzenie nastoletni syn, oraz niedoszły samobójca homoseksualista – brat matki. Bardzo istotne jest też to, że samochód okazuje być tak jak i jego pasażerowie nie do końca idealny: za każdym razem żeby ruszył trzeba go pchać.
„Mała Miss” to film bez fajerwerków, nie jest też być może zbyt odkrywczy. Jest jednak zgrabną opowieścią o tym co najważniejsze: liczy się to by nie udawać nikogo kim się nie jest: ani przed innymi, ani tym bardziej przed samym sobą. Reżyser może w dość naiwny sposób, ale z dużym wdziękiem, próbuje przekonać również, że rodzina, jakkolwiek dziwaczna by się wydawała, potrafi pomóc w najtrudniejszych chwilach samą obecnością. Po najlepszym finale jaki widziałam w kinie od miesięcy, uwierzyłam, że mając za sobą ludzi, których choć trochę obchodzi Twój los, można przejść przez wszystko z podniesionym czołem.
Dużo tu humoru, i tego czarnego, i absurdalnego, ale obiecuję, że rozbawi każdego. Dawno się tak w kinie nie uśmiałam 🙂 Brakowało mi również prostego filmu o zwykłej amerykańskiej rodzinie z prowincji. Cieszę się, że takie filmy też w Ameryce powstają i trochę szokuje fakt, że na świecie obejrzało go trzy razy więcej ludzi niż w samych Stanach.