„Łono” („Womb”) reż. Benedek Fliegauf, Niemcy 2011
Wiele osób namawia mnie by wyspecjalizować się na swoim blogu w jakimś gatunku albo nurcie, a ja konsekwentnie odmawiam, bo nie chcę udawać, że oglądam tylko jeden rodzaj kina. Prawda jest taka, że oglądam wszystko. Gdy jednak przeglądam listę filmów, o których piszę okazuje się, że są to najczęściej niezależne produkcje i kino europejskie. I taki też jest film, o którym chcę Wam dzisiaj opowiedzieć.
„Łono” wyszło spod ręki młodego węgierskiego reżysera Benedeka Fliegaufa i jest europejską koprodukcją z głównym udziałem Niemiec. Element, który mnie do niego przyciągnął, to urodzona w Paryżu, a obecnie mieszkająca w Londynie, aktorka Eva Green.
Mam do niej wielki szacunek od kiedy przeczytałam jej opinię o Hollywood: „To okrutna miejsce, bardzo zhierarchizowane. Oni nie mają pojęcia o niczym co nie pochodzi z Hollywood. Większość z nich nigdy nie słyszała o „Białej wstążce” lub „Proroku”, a jedyny mój film jaki znają to „Bond” bo zarobił dużo pieniędzy. Dla nich jestem dziewczyną Bonda. Tak jakbym miała to napisane na czole.” Trudno się z Evą nie zgodzić. Przyznała też, że swoją karierą chce kierować w taki sposób jak Juliette Binoche, to jest nie unikać niezależnych projektów oraz nie skupiać się na jednym tylko rynku. I jak dotąd rzeczywiście jej aktorskie wybory są bardzo interesujące.
Po raz kolejny w tym roku mamy do czynienia z artystycznym science fiction. Podczas gdy „Druga Ziema” dzieliła pomysł z „Melancholią” (pisałam TU), „Łono” ma wiele wspólnego z „Nie opuszczaj mnie” (TU). Oba filmy poruszają temat klonowania.
Pomysł na film jest dość ryzykowny. Młoda kobieta Rebecca, na oczach której ginie ukochany, decyduje się go sklonować, a żeby było jeszcze ciekawiej również urodzić. Akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości gdzie takie zabiegi są już codziennością. Ponieważ „kopie” nie są w pełni akceptowane przez społeczeństwo, Rebecca wychowuje swojego potomka/kochanka trochę na uboczu. Obserwujemy relację matka-syn cały czas się zastanawiając kiedy ujawnią się prawdziwe emocje kobiety. Dzieje się to gdy syn dorasta i jest dosłowną kalką swojego poprzednika. Czy możemy zrozumieć Rebeccę, która z miłości wskrzesiła kochanka, ale jednocześnie uwiodła własnego syna? „Łono” już nawet nie balansuje na granicy kontrowersji, ale ją przekracza, jak bowiem inaczej ocenić scenę kazirodczego stosunku?
Oczywiście można ten film odczytywać w ten właśnie sposób, tyle że wtedy fabuła doprowadzi nas raczej do frustracji. Niezależne kino toczy rak w postaci ubogości dialogów. W „Łonie” tych niedopowiedzeń, zawieszeń, milczenia również mamy sporo. Historia nie jest w żaden sposób tłumaczona, akcja bardzo powolna. Widz nie wie co ma o tym wszystkim myśleć. Można jednak spojrzeć na ten film bardziej pod kątem wizualnym, wtedy dostaniemy wyjątkową opowieść o wielkiej miłości w surowych warunkach. Ja nie mogłam się oprzeć klimatowi jaki wytworzył reżyser. Po raz kolejny świetnie zagrała niemiecka wyspa Sylt, którą znamy z „Autora widmo” Romana Polańskiego. Jej szarość, zimno i ponurość są magnetyzujące. To miejsce zdaje się być zapomnianym końcem świata gdzie wszystko jest możliwe. Nawet tak zakazana miłość.
Jeśli miałabym „Łonu” nadać jakąś etykietkę byłoby to „kino do rozważania”. Jest o czym.
PS. Na „Łono” wybrałam się do studyjnego kina w premierowy piątkowy wieczór. Byłam zupełnie sama w sali kinowej! Nie był to jednak koniec przygód gdyż w ok. 90 min film się zaciął więc z kina wyszłam nie znając zakończenia filmu. Na szczęście udało mi się obejrzeć ostatnie 20 minut w Internecie. Życie kinomana bywa trudne…