„W imię” reż. Małgośka Szumowska, Polska 2013
Wierzę Szumowskiej kiedy słucham wywiadów z nią, ale zupełnie do mnie nie przemawia gdy oglądam jej filmy. Naprawdę jej kibicuję bo jest kobietą-reżyserem i bo wydaje się być zupełnie poza tym całym polskim światkiem. Ona chce czegoś więcej, nie boi się ryzykować, poszukuje, jest odważna. Ale niestety jak dotąd nie podobał mi się żaden z jej filmów. Co zrobić.
Fabuła „W imię” jest dość umowna i oparta na kilku zaledwie konkretnych zdarzeniach więc nie będę Wam wiele o niej pisać. Wystarczy wiedzieć, że w małej mazurskiej wsi urzęduje zesłany tam ksiądz Adam, który prowadzi schronisko dla trudnej młodzieży – chłopaków z poprawczaka. Ksiądz przeczący wszelkim schematom typowego sprawowania posługi. Jest zdecydowanie bliżej ludzi, rzadko nosi sutannę, nie stroni od zajęć zwykłych śmiertelników: gra w nogę, pracuje fizycznie, tańczy. Ale skrywa pewne tajemnice.
Szumowska słusznie się broni, że nie zrobiła filmu kontrowersyjnego. Pewnie, że nie! Jest on tak przedstawiany w mediach żeby się lepiej sprzedał co z resztą odnosi skutki – przed moim seansem ludzie odchodzili od kasy z kwitkiem, bilety się wyprzedały. Nie pamiętam takiej sytuacji w przypadku polskiej produkcji. Jest to zapewne film zahaczający o tematy, które dla pewnych ludzi mogą być czymś nowym, może dziwnym. Czy są dla mnie, dla Was? Nie sądzę. Bo czy homoseksualizm w kinie kogoś jeszcze zaskakuje?
Od razu zdradzam, że w moim odczuciu „W imię…” to niestety film nieudany. Ja wobec reżyserki z takim dorobkiem mam o wiele większe wymagania. Od kobiety, która czuje się obywatelką świata, nowoczesnej artystki robiącej kino autorskie oczekuje większej kreatywności i lepszego warsztatu. Wniosek, że ksiądz to przecież w końcu człowiek, jest chyba zbyt banalny.
Nie podoba mi się jak Szumowska podeszła do kwestii religii w ogóle. Potraktowała ją bardzo po macoszemu. Po Adamie absolutnie nie widać by wiara była dla niego czymś więcej niż tylko barierą do spełnienia swoich żądz. On jest złamany jako człowiek, ale nie jako ksiądz. Bo jego duchowy profil został przez reżyserkę/scenarzystkę kompletnie zaniedbany.
W ogóle wkurzało mnie, że Szumowska każe nam tak wszystko łykać bez żadnych przekonywujących argumentów. Co tak naprawdę połączyło Adama i młodego Dynię? Ja nie mam pojęcia, bo ci dwoje wymienili między sobą zaledwie kilka zdawkowych zdań. Mateusz Kościukiewicz z resztą najlepiej sprawdza się w rolach gdy nie musi za wiele mówić. Tak jak Szumowska z Adama – mężczyzny, który boryka się ze swoją seksualnością – jakby trochę na siłę robi księdza przyklejając mu koloratkę, tak samo „to coś” między dwoma mężczyznami nie zostaje wytłumaczone. Ich relacja ogranicza się w zasadzie do cielesności i pociągu fizycznego, znowu nie ma w tym zgłębienia psychologicznego. Ja zachodziłam w głowę co tych dwóch ludzi, pochodzących z zupełnie różnych światów, do siebie przyciąga? Jak oni się w ogóle komunikują? Nie wiadomo.
Jest w „W imię…” kilka naprawdę świetnych scen, dobrych dialogów, ciekawych rozwiązań. Bardzo dobrze wypadł Tomasz Schuchardt jak Blondyn. Mała, ale mocna rola. Chłopak, który w mig rozszyfrowuje księdza i którego bezczelna postawa „zawsze dostaję do czego chcę” Adama przeraża. Również postać grana przez Łukasza Simlata wywiera ogromny wpływ nie tylko na całą historię, ale i na widza. Mężczyzna być może ciekawszy niż główny bohater: rozdarty między przyjaźnią a własnym poczuciem moralności. Bardzo dobrze odegrany wewnętrzny konflikt. Podobała mi się też scena w polu kukurydzy – przewrotnie symboliczna, ciekawa i fajnie zagrana.
Z drugiej jednak strony są momenty kiedy autentycznie zgrzytałam zębami. Uproszczenia i efekciarstwo sięgały w nich zenitu! Jestem mieszczuchem, ale w latach 90 każde lato spędzałam właśnie na tych mazurskich wiochach, o których opowiada Szumowska. I nawet wtedy ludzie byli tam prości, ale nie prostaccy; biedni, ale schludni. „W imię…” robi z nich niemal zwierzęta: pozbawionych jakiekolwiek ogłady, kierujących się wyłącznie instynktami. Rozumiem, że trzeba było zrobić wykształconemu księdzu „ą ę” jakiś kontrast, ale naprawdę można było zrobić to troszkę subtelniej. I nawet postać księdza skręca w pewnym momencie w pewien stereotyp. Bo Adam ma nie tylko problem ze swoją seksualnością, ale również z alkoholem. Więc mamy tu bohatera, który ubiera się w markowe ciuchy (co w żartach wytykają mu miejscowe dzieciaki), który podczas wieczornego joggingu słucha alternatywnej muzyki z mp3, a wieczorami rozmawia z siostrą przez skypa z modnego laptopa. Księdza z Warszawy, wygładzonego, kulturalnego, oczytanego, który świetnie się ze wszystkimi dogaduję. I on, ten nowoczesny człowiek, nie popija sobie winka, czy koniaku w szklaneczce z lodem bo w Polsce każdy alkoholik rąbie z gwinta tanią wódę. A jak! Niby szczegóły, ale to właśnie one burzą całą wiarygodność, którą Szumowska stara się budować na ekranie.
Najbardziej kuriozalną sceną była dla mnie procesja. Wygląda to tak jakby reżyserka chciała pokazać, że jest taka hipsterska bo dorzuci do niej kawałek Band of Horses (skądinąd świetny TU) i pokaże oblane słońcem pola. Ale artyzm, wow! Kolejną – scena gdy Adam chce się wyspowiadać, ale kościół jest akurat zamknięty na sprzątanie o czym informuje go opryskliwa sprzątaczka. Czujecie to? Człowiek w duchowej rozterce i potrzebie a kościół zamknięty! Jaka głęboka i wyszukana metafora…
Również chwalone wszędzie zdjęcia Michała Englerta mnie osobiście trochę rozczarowały. Wspominałam wiele razy, że ja zawsze zwracam uwagę na pracę operatorską, znam zdjęcia Englerta z jego wcześniejszych filmów. Rzeczywiście kariera mu się rozwija fenomenalnie (nagroda w Sundance, praca z Ari Folmanem przy „Kongresie”), ale mnie jego styl zaczyna nudzić. Jego zdjęcia zawsze są pięknie prześwietlone takim ciepłym światłem. No ładnie to wygląda, ale ile można?
Zakończenie. Przez wielu krytykowane, podważane i ogólnie podobno kontrowersyjne. Już kiedyś wspominałam, że ja akurat przywiązuję bardzo małą wagę do zakończeń, przeważnie ich potem nawet nie pamiętam, a już na pewno nie oceniam przez ich pryzmat całego filmu. Tutaj byłabym w stanie go bronić za to, że jest otwarte i daje widzom wiele możliwości interpretacji.
Podsumowując: „W imię…” to kolejny przeceniony polski film. Nie ma w nim niczego oryginalnego, dodatkowo – paradoksalnie w kontekście nagrody w Gdyni dla reżyserki – ma największy problem z reżyserią właśnie. Bo jest filmem nierównym i chyba nieprzemyślanym. Jakiś przedziwny kolaż scen i epizodów bez zachowania logicznej linii. Jeśli go obejrzeć to wyłącznie dla Andrzeja Chyry – ten aktor to nasz narodowy skarb. Jednym grymasem twarzy potrafi zbudować postać, jednym uśmiechem zdobyć bezwzględną sympatię widza. Niesamowite. Jego wybitna kreacja działa jednak na niekorzyść całego filmu bowiem to właśnie te wyżyny aktorskie boleśnie uwydatniają miałkość pozostałych składników: kiepskiego scenariusza, braku historii, banalności środków wyrazu. Gdyby Szumowska nie miała tu Chyry, zostałaby niemal z niczym.