300: Początek imperium

„300. Rise of an empire” reż. Noam Murro, USA 2014
„300” to teoretycznie nie powinna być moja bajka. Pierwszej części nie obejrzałam przez lata. Dzięki uporowi mojego brata, który któregoś dnia posadził mnie przed telewizorem, zmieniło się to kilka miesięcy temu. I … zakochałam się w „300”! W tej historii beznadziejnie romantycznych wojowników, w zupełnie zaskakującej realizacji no i w samych wojownikach. I nie chodzi tylko o to, że nie mogłam uwierzyć, że oni NAPRAWDĘ tak wyglądają – to nie były komputerowe efekty (podobno Gerard Butler przesadził z treningiem i trafił do szpitala), ale o ten archetyp męskości, który reprezentowali. Nie chciałabym by mój ukochany tak ochoczo szedł na pewną śmierć, ale marzenie o silnym, bezwzględnym i honorowym mężczyźnie są myślę wciąż obecne w większości damskich głów. Oglądając „300” czułam testosteron, czułam, że sama bym z chęcią się przyłączyła do tej bijatyki. Zabij albo giń – ta dewiza wydawała się podczas seansu zupełnie na miejscu. Dlatego też z dużą radością oczekiwałam na „Początek imperium”, zwłaszcza kiedy dowiedziałam się, że do watahy umięśnionych żołnierzy dołączy silna i piękna kobieta – sama Eva Green!

Wprawdzie seria o walecznych Spartanach, władczych Persach i mądrych Ateńczykach niewiele ma wspólnego z historią, ale mimo to ja podczas seansu żałowałam, że nie widziałam takiego filmu w liceum. Historia to zawsze były moje ulubione zajęcia, ale nie cierpiałam starożytności. Strasznie nie lubiłam przerabiać tego okresu. Dlaczego? Bo kompletnie nie potrafiłam wyobrazić sobie tych postaci jako żywych ludzi. Zupełnie. „300” pozwoliło mi w końcu czerpać radość z dobrze znanych opowieści o starożytnych wojnach i ich bohaterach. Podobnie rzecz ma się z „Wikingami” – serialem, który właśnie oglądam. Dlatego zawsze cieszę się gdy historia ożywa na małym bądź dużym ekranie, zwłaszcza ta tak odległa.
„Początek imperium” jest w zasadzie uzupełnieniem „300”. Dopowiada co działo się wcześniej, co działo się poza horyzontem bitwy Spartan zakończonej klęską i co wydarzyło się tuż po niej. Trupy z pierwszej części stygną w drugiej, a czasem nawet pojawiają się na ekranie jeszcze jako żywi. Fakt, trochę brakuje charyzmatycznego Leonidasa w skórze Gerarda Butlera i jego pełnokrwistych kompanów, Temistokles – nasz nowy lider – niestety w niczym mu nie dorównuje. Jest bardziej wyważonym samotnikiem bez rodziny, po prostu nuda. Szybko oddaje scenę opętanej szaleństwem perskiej wojowniczce Artemizji, od której nie sposób oderwać oczu. Ich pojedynek będzie o tyle ciekawy, że nie polega na prostej relacji dwójki przeciwników. Artemizja podziwia strategiczne umiejętności Temistoklesa, jemu z kolei nie udaje się nie ulec jej zmysłowości. Ich bójki przypominają gody, a ich scena erotyczna do pokaz siły i walki o władzę. Gdyby wrogiem Temistoklesa był mężczyzna, ich pojedynek nie byłby ciekawy bo to już przecież było. Artemizja okazuje się być twardą i nieprzewidywalną rywalką, targaną żądzą osobistej zemsty. Jest odważna, waleczna i totalnie oddana sprawie. Gdy trzeba chwyta za dwa (!) miecze i walczy do upadłego. Przerażenie wywołuje już samo jej lodowate spojrzenie. Eva Green skradła mężczyznom film, choć prawdą jest, że już po raz któryś gra famme fatale, której kolejną odsłonę szykuję nam w „Sin City 2”. Prawdą jest też to, że pasuje do takich ról idealnie.

Najbardziej w „300” fascynuje to jak ten film jest zrobiony. 2 miesiące zdjęć, 10 miesięcy postprodukcji. Choć wszystkie bitwy odbywają się na morzu – i za to z mojej strony ogromy plus, aktorzy podczas ich kręcenia nie zamoczyli nawet palca – wszystko nagrano w studio na green screenach. Bardzo rzadko oglądam takie filmy, może dlatego zawsze ogromne wrażenie robią na mnie efekty specjalne. „300” to czysta rozrywka i widowisko na miarę XXI wieku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *