Witaj w klubie

„Dallas Buyer Club” reż. Jean-Marc Vallee, USA 2013

Doskonałe filmy rodzą się czasem z filmów niedoskonałych. Jean-Marc Vallée powiedział, że potrzebuje 40 dni by nakręcić ten scenariusz. Dostał 20. Widać to w sposobie kręcenia, w kamerze z ręki i długich ujęciach. Nie było czasu ani na próbne ujęcia, ani na dużą ilość cieć więc reżyser chodził za swoimi bohaterami z kamerą (zwróćcie uwagę np. na sceny w biurze, gdzie płynnie przechodzi z jednego pomieszczenia do drugiego). Podobno film kręcono tylko przy naturalnym świetle z powodu braku środków na dodatkowe sztuczne oświetlenie. „Witaj w klubie” jest moim zdaniem momentami fatalnie zmontowany, fabuła od początku zmierza tam gdzie przewidujemy, że będzie zmierzać, a w nakreśleniu postaci stereotyp goni stereotyp. Ale wszystko to odchodzi na drugi plan gdy tak jak J-M Vallée potrafi się sterować emocjami widzów (udowodnił to już w „Cafe de Flore”) i gdy ma się do tego tak bardzo oddanych aktorów. Na koniec okazuje się, że „Witaj w klubie” to bez cienia przesady jeden z najlepszych filmów ostatniego czasu i zarazem film, który bez wątpienia przejdzie do historii.
Dlaczego rola Metthew McConaughey’a warta jest wszystkich nagród? Bo czasem role są po prostu świetnie napisane, a czasem to dopiero aktor je stwarza. Tak się stało w tym przypadku. Widać wyraźnie, że postać Rona Woodroofa na ekranie jest czymś znacznie więcej niż była na papierze. Pochodzący z Texasu McConaughey stworzył typowego mieszkańca południa. Rasistę, homofoba, zboczeńca, oszusta. Ograniczonego brudnego gościa, któremu na niczym oprócz chlania i ciupciana nie zależy. I w jednej chwili, przez jedno zdanie lekarza, Ronowi łamie się życie. Ale on na to się nie godzi. I wtedy my – choć mogliśmy czuć do niego odrazę – stajemy po jego stronie. Bo nie ma nic bardziej poruszającego niż walka o życie, a w tym przypadku o samo prawo do tej walki.
Ciężko mi znaleźć określenie dla tego co robi na ekranie Jared Leto bo jego roli nie można nazwać po prostu kreacją aktorską. On gra kogoś kto sam w pewnym sensie kogoś gra. Jedna, jedyna scena, w której wygląda jak Jared, którego znamy, bardzo porusza. Odsłania wszystko co w tej postaci bolesne, niepewne, skrzywdzone. Leto rozczula swoją rolą, bawi, irytuje. To nie jest żadna przebieranka, to jest stworzenie postaci jeden do jeden. Leto nie funkcjonuje tutaj jako świetny aktor, jego na ekranie w ogóle nie ma, jest tylko jego postać – Rayon. Chude, kolorowe stworzenie bez brwi, w peruce i z pomalowanymi paznokciami. Trans, homo, pedał, ciota – jak wielokrotnie pada z ekranu. Uroczy, słodki, pełen miłości, zaradny. Przyzwyczajony do obelg będzie brnął do Rona mimo jego paskudnego charakteru. Znosi upokorzenia nie tracąc przy tym nic z animuszu. Piękny kolorowy ptak z wielkim szczerym sercem. To takim osobom jest najtrudniej. Dają z siebie tak dużo za ułamek przyjaznego gestu, za chwilę troski, za minimum uprzejmości. To jest rola jedna na setki. Niesamowita.
Dwójka tych bohaterów funkcjonuje na bardzo ciekawym tle lat 80 XX wieku (co tam się wtedy działo …!). Dwa lata temu oglądałam amerykański dokument „How to survive a plague”. Niespecjalnie go polecam, bo został dość nudno zrealizowany, ale stanowi bardzo dobre edukacyjne podłoże do tematu, który porusza „Witaj w klubie”. Pierwsze ofiary AIDS i nosiciele HIV traktowani byli przez władze USA jak gorszy rodzaj ludzi. Odmawiano im prawa nie tylko do leczenia, ale w konsekwencji i do życia, odzierając przy tym z elementarnej godności. Sami jesteście sobie winni, sami sobie radźcie. Takie podejście było o tyle niesprawiedliwe co i niesłychanie naiwne. Epidemia rozpowszechniła się przez niewiedzę i przerażającą ignorancję. Ron jest pewien, że w szpitalu pomylono fiolki z krwią, bo on przecież nie jest pedałem! Dopiero po wizycie w bibliotece i zgłębieniu specjalistycznych raportów o chorobie dowiedział się jak wirus jest przenoszony. Dziwnie się ogląda tę scenę z perspektywy 2014 roku, ale z drugiej strony ja sama wciąż pamiętam, jak pierwsze newsy o umierających na AIDS gwiazdach łączone były tylko i wyłącznie z ich homoseksualizmem. Ludzie umierali, czekano na cudowny lek, a korzyści w tragedii milionów nosicieli ujrzały farmaceutyczne korporacje.
„Witaj w klubie” jest więc kolejną odsłoną biblijnej walki Dawida z Goliatem, postawieniem się jednostki bezdusznemu systemowi. Wprawdzie widzieliśmy to nie raz, ale to zdaje się być temat zawsze aktualny. Nie ma sytuacji bez wyjścia, nie ma słowa „niemożliwe” albo „nie da się”, nie ma godzenia się na niegodziwość. Dlatego właśnie jest to film z ogromnym, motywacyjnym przesłaniem do życia, do niepoddawania się, do walki o siebie. Ron Woodroof śmiał się lekarzom dającym mu 30 dni życia w twarz. Zaśmiejmy się i my przeciwnościom losu. W imię Rona. Walecznego skurczybyka.  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *