Imigrantka

„The immigrant” reż. James Gray, USA 2013 
W Nowym Jorku najbardziej zafascynowała mnie Ellis Island. Wyspa symbol. Wyspa świadek powstawania nowego świata. Dla jednych brama, dla innych zamknięte drzwi. Dla jednych początek nowego życia, dla innych koniec marzeń. Wyspa szansa, wyspa nadzieja. Choć od dawna już tylko Muzeum, pobyt na niej przywołuje historie ludzi, dla których była obowiązkowym przystankiem. Po wizycie tam długo nie mogłam o niej zapomnieć, sięgnęłam więc po jak się okazało rewelacyjną, książkę Małgorzaty Szejnert pt.: „Wyspa klucz”. To jedyna pozycja, która opisuje drogę Polaków, którzy przez Ellis Island przeszli. Szejnert wykonała ogromną pracę researcherską dzięki czemu powstała wyjątkowa pozycja opisująca ten czas polskiej emigracji. Bardzo Wam książkę polecam jeśli interesujecie się tą tematyką.

„Imigrantka” opisuje ten sam okres dlatego wyczekiwałam na nią z wyjątkową niecierpliwością. James Gray świetnie ten czas zekranizował, będąc wiernym historii i perfekcyjnie odtwarzając epokę. Akcja filmu rozpoczyna się w 1921 roku czyli w latach kiedy największą część emigracji do USA stanowili obywatele wschodniej Europy. Europy wyniszczonej przez I wojnę światową.
Ewa Cybulska jest jedną z nich. Opuszcza kraj, w którym przeszła piekło wojny i w okrutny sposób straciła rodziców. Wraz z siostrą przybywa do brzegów Nowego Jorku skąd odebrać je ma wujostwo. Niestety siostra zostaje zatrzymana w izolatce z powodu gruźlicy, rodzina się nie zjawia, a Ewa dostaje zakaz wstępu na ląd z uwagi na „podejrzaną moralność”. Samą i przerażoną wypatruje ją Bruno, który obiecuje pomoc. Podstępem przemyca dziewczynę z wyspy i zapewnia nocleg. Choć jest bardzo miły i opiekuńczy, od początku czuć, że coś tu nie gra…
Dalej historia potoczy się tak jak to przewidujemy. Ewa trafia do teatrzyku Bruna, który tak naprawdę okaże się być domem publicznym. Sama i bez pieniędzy jest dla niego idealną ofiarą. Jednak układ między nimi, ich działania i motywacje będą się wymykać utartym schematom. Po pierwsze Ewa od początku świetnie rozumie swoją beznadziejną sytuację. Wie, że Bruno jest jej ratunkiem, ale w przeciwieństwie do swoich koleżanek z „Teatru”, nie wpada w pułapkę wdzięczności. Tak samo jak czuje pogardę do siebie, tak samo i do niego. Po drugie, to co ją pchnie do nierządu nie jest chęć poprawienia swojej sytuacji życiowej, a wyciągnięcie siostry z wyspy. I ta miłość do jedynej bliskiej osoby całkowicie ją zaślepia stając się motorem jej działań. 
James Gray nakręcił swój film z powodu i dla Marion Cotillard. Poznał ją kiedyś na kolacji i zachwycił jej urodą i ekspresją twarzy. „Imigrantka” jest wyrazem tej fascynacji bowiem Marion, oprócz jednej sceny, jest non stop na ekranie. Kręcona przeważnie w zbliżeniach, z kamerą długo zostającą na jej twarzy. Gray się w niej zakochał i ja też. Nie mogłam się na nią przez cały seans napatrzeć. Jest przepiękna! Cotillard oddała coś co jest bardzo charakterystyczne dla nas, polskich kobiet: tę fascynującą mieszankę wrażliwości i siły. Ewa wydaje się być delikatna jak szklana figurka, mówi zawsze spokojnym przyciszonym głosem, nie unosi się, nie robi gwałtownych ruchów. Jednocześnie z jej spojrzenia, z jej całej postawy bije ogromna siła. To kobieta, która choć dała się złamać fizycznie, nigdy nikogo nie dopuściła do swojego wnętrza gdzie w głębi duszy pozostała nienaruszona. I właśnie to doprowadza Bruna do szaleńczego uczucia.
Marion Cotillard nie mówi oczywiście tak świetnie po polsku jak może się wydawać zagranicznym dziennikarzom i widzom. Mnie zaskoczyła najbardziej tym jaki mówi po angielsku z polskim akcentem. I to polskim z naleciałościami niemieckimi bo jej bohaterka przyjechała z Katowic. Dbałość o takie niuanse jest naprawdę godna szacunku. Cotillard udało się uchwycić coś więcej niż akcent – melodię polskiego języka. A to dla Francuski nie mogło być proste.
Joaquin Phoenix jako Bruno ma w tym filmie jedną wielką scenę. Najbardziej przejmującą i szczerą. Zmienia się w niej ze śliskiego stręczyciela w złamanego mężczyznę błagającego o przebaczenie. Bruno jest tak naprawdę ofiarą mitu o amerykańskich śnie tak samo jak Ewa. Jego upadek moralny zniszczył go bardziej niż prostytucja Ewę. Prosi o odkupienie i jest gotów ponieść za nie każdą cenę. W tym momencie „Imigrantka” okazuje się być przypowieścią o winie i przebaczeniu, o dobru, które walczy o głos w każdym zwyrodnialcu, o tym jak łatwo przychodzi ocenianie zachowania ludzi nie znając ich motywów. 
Film Graya jest przede wszystkim ciekawą wypowiedzią na temat emigracji. Z jednej strony utwierdza mit, z drugiej go rozbraja. Emigracja to nie jest wycieczka do Disneylandu jak lubi się to przedstawiać. Gray wie to ze wspomnień własnych dziadków, którzy do końca życia nie zasymilowali się w Ameryce, nie nauczyli języka i tęsknili za ojczyzną. To ich zdjęcie jest w medalionie, który nosi Ewa. Świetnie ten moment przejścia opisywała również Alice Munro w „Widoku z Castle Rock”, książce wspomnieniu o swoich przodkach, którzy ze Szkocji wyemigrowali do Kanady. Emigracja na początku XX wieku to była po pierwsze decyzja by zostawić na zawsze wszystko i wszystkich, których się zna i kocha aby wyruszyć w zupełnie nieznane. Potworna podróż w nieludzkich warunkach. Oschłe przyjęcie na nowej ziemi, która bez skrupułów odrzucała chorych i niesprawnych. To wreszcie kraj, który nikogo ciepło nie witał i gdzie nikt nie czekał z otwartymi ramionami. Dziki zachód, na którym trzeba było walczyć o przetrwanie i gdzie ciężko było komuś zaufać. To nostalgia do końca z życia za tym co się zostawiło. 
Ale też szansa na nowe życie, na lepsze życie. Ewa mówi w pewnym momencie, że nie ma już czegoś takiego jak dom, uciekła z piekła i nie ma do czego wracać. Chce być szczęśliwa, a Ameryka jest tym miejscem, które uświadamia jej, że ma to do tego prawo. Ma prawo marzyć i ma prawo wieść szczęśliwe życie. Jest świetna scena, która dosłownie to pokazuje, gdy magik Orlando lewituje podczas swojego występu. Ameryka jest miejscem magicznym gdzie wszystko może się zdarzyć. Ta naiwna optyczna sztuczka daje Ewie nowy zastrzyk nadziei.
Gray uwiódł mnie dbałością o szczegóły. „Imigrantka” jest fantastycznym odtworzeniem czasów, o których opowiada. Dekoracje, stroje, wnętrza. Wspaniała jest scena koncertu Enrico Caruso. Do tego stopnia niesamowita, że wydaje się wręcz nieprawdziwa. A miała miejsce! I została odtworzona z niesamowitą dokumentalną precyzją. Nawet aktor – śpiewak operowy wygląda jak oryginał.

Podoba mi się również to, że film nie ma do końca pozytywnego zakończenia. Gdy patrzymy na plecy Ewy odpływającej w stronę drugiego wybrzeża Ameryki nie mamy żadnej pewności jak dalej potoczą się jej losy. Czy nie spotka jej to samo rozczarowanie, problemy, podstępni ludzie? Nie wiadomo. Ale tego przecież nikt nigdy nie wie. 

A tu możecie obejrzeć ciekawy dokument kanału PLANETE nt. Ellis Island:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *