Na 2 dni warszawskie kino ILUZJON opanowuje zgraja studentów z łódzkiej filmówki J Jest głośno, chaotycznie, panuje atmosfera ogólnego wyluzowania. Na sali trudno znaleźć wolne miejsce – sama pierwszego dnia odeszłam z kwitkiem, z resztą nie tylko ja, na panelu „Reżyserzy i krytycy rozmawiają” jeden z reżyserów przyznał, że nie widział swojego filmu bo nie został już wpuszczony na projekcję. Poza salą trudno dopchać się po piwo J Lubię ten Festiwal właśnie za ten jego luz. Za tę płynność przejścia między oglądaniem filmów, a byciem na imprezie. Tu w zasadzie bezustannie trwa jedno i drugie.
Od lat staję się też coraz większym fanem krótkiego metrażu – formy zdecydowanie wciąż zbyt mało docenianej. Na „Łodzią po Wiśle” można odczuć, że parę minut filmu wystarczy by odcisnąć się w naszej pamięci. By zostawić ślad. Coś zasiać. Zaciekawić. Poruszyć.
Poziom filmów studentów bywa bardzo różny. Od kilku lat można zauważyć, że prawie nie ma już filmów słabych technicznie. Oraz, że nikt nie jest już ograniczony jakąś formą. Filmy są kręcone na dobrym sprzęcie, jak i kamerkami z ręki czy wręcz komórkami. Wszystko dopasowane do historii, którą opowiadają.
Zdaje się, że jedynym ograniczeniem paradoksalnie może być nie brak kreatywności, a Szkoła, która decyduje o dopuszczeniu bądź zablokowaniu do realizacji projektów. Może właśnie dlatego moją ulubioną festiwalową sekcją zawsze były animacje, które na „Łodzią po Wiśle” są najbardziej „odjechane”. Jakby nie ograniczały ich żadne reguły.
Po kilku latach uczestnictwa w Festiwalu zastanawiam się dla kogo on w zasadzie jest? Teoretycznie filmy studentów pokazywane są w Warszawie, a nie w ich domowej Łodzi, aby dotrzeć mogły do ludzi spoza szkolnych murów, do widza po prostu. W praktyce choć sale pokazowe pękają w szwach, widownie stanowią jednak właśnie koledzy ze szkoły. Również zainteresowanie mediów tym wydarzeniem jest znikome. Od lat nie widziałam tam krytyków filmowych – poza tymi, którzy są w jury, prowadzą debaty bądź przychodzą dla celów towarzyskich. W tym roku jedynymi ludźmi piszącymi o kinie, którzy wiem, że byli obecni na festiwalu i oglądali filmy to byli przedstawiciele blogosfery. Ciężko znaleźć w mediach jakąś fachową relację z wydarzenia, czy w ogóle jakąkolwiek merytoryczną relację. Najbardziej rzeczowa jest TA z Portalu Filmowego, ale to jest portal PISF…
„Łodzią po Wiśle” jest wciąż Festiwalem robionym trochę sobie a muzom. Niby przywozimy te filmy do stolicy, ale i tak suma sumarum oglądamy je sami. Niby rozmawiamy o tym Widzu, a tak naprawdę w ogóle się do niego nie zwracamy. Bo po pierwsze go tam prawie nie ma, po drugie – no trochę go jednak olewamy. Mówię to jako taki zwykły widz właśnie, bo za takiego bardziej się uważam niż przedstawiciela mediów. Tych filmów nie da się nigdzie potem obejrzeć. Wynika to pewnie z jakiejś polityki szkoły, praw autorskich itp., ale efekt jest taki, że „Łodzią po Wiśle” pozostaje wciąż imprezą branżową, zamkniętą i hermetyczną. I na pewno nie dla widza.
Kogo obchodzi Widz?
Z moich obserwacji ani nie filmowców, ani nie organizatorów. Weszłam na debatę „Reżyserzy i krytycy rozmawiają” i wytrzymałam 30 minut. Gdyby ktoś tu trafił pierwszy raz – nie jestem krytykiem. Piszę o filmach od lat, od prawie 4 na tym swoim blogu. Tyle. Tytuł debaty jest bardzo adekwatny do tego jak ona wyglądała, powinno się jeszcze dodać: rozmawiają sobie. Równie dobrze można było to całe towarzystwo zamknąć w jakimś pokoju. Niech sobie gadają. Tylko czemu my mamy tego słuchać jeśli rozmawiają tak jakby poza nimi na Sali nie było widowni? Ja bardzo cenię polską krytykę filmową. Najbardziej jednak na papierze. Takich debat unikam, bo nigdy nie mogę ich znieść. Są tak sztywne, pretensjonalne i wystudiowane. I bynajmniej nie z powodu reżyserów, którzy nie są wprawdzie showmenami, ale to w końcu nie oni występują w roli gospodarzy takich spotkań. Są jakąś walką o to by pokazać, że krytyka ma sens, że ja jestem ważny i mądry i potrafię przeanalizować każdy film. Mam wiedzę i kompetencję żeby rozkładać Twój film na czynniki pierwsze. Proszę to robić w zaciszu swojego pokoju. Moja rada jest taka: proszę rozmawiać z reżyserem poziomu widza. Chyba jeszcze potrafią się Państwo w niego wczuć ?
A do nagród warto może dołożyć tę od publiczności?
Gdzie są kobiety?
Uważam za bardzo poważny zgrzyt, że w czteroosobowym Jury nie było ani jednej kobiety. Wyobraźcie sobie czteroosobowe w pełni damskie Jury. Widzicie to? A słyszycie te komentarze? „Po raz pierwszy historii Jury składa się z samych kobiet!” „Sfeminizowane Jury!” „Babskie Jury!” „Jaki werdykt podejmą nasze Panie?” „Kobiecym okiem.” A teraz wróćmy do tego jak było. Czteroosobowe Jury. Sami mężczyźni. Słyszycie jakieś komentarze? Nie, żadnych prawda? Po prostu Jury jak Jury. A no właśnie… Szkoła napisała na fanpagu skraków kina:
Nam również jest przykro, iż w tym roku w Jury nie było żadnej kobiety. W branży jest ich nieporównywalnie mniej niż mężczyzn i są bardzo rozchwytywane, przez co – mimo naszych prób – nie zgodziły się być jurorkami na „Łodzią po Wiśle”. W zamian udało nam się z nimi umówić na wydarzenia specjalne, które z kolei w znacznej większości poświęcone były kobietom polskiego kina J
To jest właśnie to zamknięte koło. Jest ich mniej więc ich nie ma. Za rok proponuję bardziej się postarać albo poszerzyć pole poszukiwań.
WERDYKT JURY
Ze strony www Festiwalu :
Jury 13. Festiwalu „Łodzią po Wiśle” w składzie: Bodo Kox, Łukasz Gutt, Tomasz Siwiński i Jakub Socha ogłosiło werdykt i przyznało następujące nagrody:
Grand Prix: „Kac” w reż. Macieja Buchwalda (opieka artystyczna Łukasz Barczyk). – Za spójną i autorską, niepozbawioną poczucia humoru, wizję problemu, z którym zmagają się nasi rodacy.
Najlepsza etiuda fabularna: „Gigant” w reż. Tomasza Jeziorskiego (opieka artystyczna Robert Gliński, Andrzej Musiał, Witold Sobociński). – Za umiejętne poprowadzenie młodych aktorów, które sprawia, że widz podąża za historią.
Najlepsza etiuda dokumentalna: „Mów do mnie” w reż. Marty Prus (opieka artystyczna Jacek Bławut, Andrzej Sapija). – Za szczere odsłonięcie warsztatu dokumentalisty i śmiałe przełamanie klisz narracyjnych.
Wyróżnienie za etiudę dokumentalną: „Egzamin dojrzałości”, scenariusz i reżyseria: Filip Gieldon (opieka artystyczna Jacek Bławut, Andrzej Sapija). – Za umiejętność znalezienia fantastycznych bohaterów i sprawne oko, które wychwytuje czysto filmowe sytuacje.
Najlepsze zdjęcia: Michał Dymek za zdjęcia do filmu „Taka nasza gra” w reż. Katarzyny Lesisz (opieka artystyczna Mariusz Grzegorzek). – Za wrażliwą pracę kamery, która świetnie współgra z emocjonalnością bohaterów.
Najlepsza animacja: „Dokument”, realizacja Marcin Podolec (opieka artystyczna Piotr Dumała).
– Za animację, która w niekonwencjonalny sposób wkracza w świat dokumentu.
Nagroda specjalna Artura Liebharta, dyrektora festiwalu Docs Against Gravity trafiła do Eugeniusza Pankova za film dokumentalny „Drugie życie” (opieka artystyczna: Mirosław Dembiński, Maciej Drygas).
UWAGA !
Dziś ogłoszono polski program 55. Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Będzie więc szansa zobaczyć niektóre z wyświetlanych na „Łodzią po Wiśle” filmów :
- Dokument, Marcin Podolec, 7’
- Mów do mnie, Marta Prus, 42’
FILMY
Chciałabym Wam napisać o filmach, które widziałam na festiwalu, ale pisanie o filmach, których nie da się nigdzie zobaczyć, to trochę jak opowiadanie komuś o ciastku, które się zjadło. No cóż, spróbujmy wspomnieć chociaż o kilku.
W tym roku miałam naprawdę pecha i oprócz „Kaca” nie obejrzałam żadnego filmu, który został potem nagrodzony. No bywa.
„Jutta i ja”, reż. Maciej Cendrowski
Film, na który bardzo żywiołowo reagowała publiczność. Autodokument – co roku bardzo popularna forma na tym Festiwalu – o poszukiwaniach Polki, która w czasie wojny ocaliła i wychowywała żydowską dziewczynkę. Szuka jej reżyser wraz z córką uratowanej. Historia trochę samograj, ale ratuje ją osobiste zaangażowanie autora, jego szczerość i osobowość. To dzięki niemu film urzeka prostotą i trafia do serca. Sprawne granie emocjami okazuje się być czasem cenniejsze niż inne formalne umiejętności.
„Komedia”, reż. Natalia Spychała
Krótka zapętlona historyjka o trudności pisania pewnego scenariusza. Animacja, w której więcej nie jest narysowane niż jest. Bardzo mi się ten zabieg podobał.
„KAC” reż. Maciej Buchwald
Reżyser Maciej Buchwald to trochę taki nasz Louis C.K. Weekendami jedna z pierwszych w Polsce osób zajmujących się w Polsce Stand-upem – z dużym sukcesem, w tygodniu student łódzkiej filmówki. W jego filmie czuć też podobną wrażliwość, z której znany jest Louie. Kiedy jest śmiesznie to można boki zrywać, ale kiedy bierze na warsztat sprawy poważne, robi się naprawdę ciężko i przejmująco.
Scena otwierająca sprawi, że z miejsca zakochacie się w tym filmie. Poznajemy oto różne rodzaje kaca – „chochlika”, „moralniaka” i „giganta”. Poznajemy ich nie tylko jako definicje, ale jako ludzi – pracowników operacyjnych Miejskiego Zakładu Rehabilitacji Alkoholowej w Łodzi. Jest zabawnie. Potem już trochę mniej.
Żyjemy w kulturze, w której przyznać się, że ma się kaca to jest powód do dumy. Robimy to wszędzie i bez owijania w bawełnę: wśród znajomych, w pracy, w domu. Mówimy to chłopakowi, przyjaciółce, mamie, szefowi. Wszyscy kiwają wtedy głową z politowaniem, ale i porozumiewawczym uśmiechem. Znam, miałem, było grubo co? Opowiadaj.
Pijemy, bawimy się, mamy kaca. Tak to wygląda i tak wyglądać powinno.
No niekoniecznie. Pora chyba nazwać kaca po imieniu. To nie są miłe reminiscencje udanego wieczoru. To jest walka naszego organizmu z tym, że my go poprzedniego wieczoru nieźle truliśmy. I właśnie nad prawdziwą rolą kaca zastanawia się film Buchwalda. Rolą zdrowotną i społeczną.
Film o alkoholizmie, który odrywa się od ziemi i puszcza wodze fantazji. Zagląda w problem od innej strony. Nie pokazuje jego wesołej części – picia i stanu upojenia, a skupia się na tym co jest potem, pytając jednocześnie o przyczyny sięgania po butelkę. Nie znam behind story, ale z „Kaca” wyłazi tak życiowe podejście do tematu, że podejrzewać można duże w nim doświadczenie.
„KAC” urzeka zdjęciami, ma ciekawe kadry, zbliżenia i kolory. Podoba mi się też cała warstwa muzyczna filmu. Jedyne czego mu brakuje to płynność. Albo pisany był jako zlepek scen, albo na etapie montażu poszło coś nie tak.