La La Land

„La La Land” reż. Damien Chazelle, USA 2016

„City of stars, are you shining just for me …?”

Wszyscy to mamy – marzenia. Pragnienia by gwiazdy świeciły tylko dla nas, by to nam się poszczęściło, udało. Staramy się, ciężko pracujemy i wierzymy, że stanie się niemożliwe. To właśnie marzyciele popychają ten świat do przodu. Szaleńcy, którzy wierzą, że mogą coś osiągnąć. Problem zaczyna się gdy opadają z sił i tracą w siebie wiarę.

Los Angeles wydaje się być miastem już nie tylko aniołów, ale i marzycieli. Ciągną tam całymi stadami. A potem zderzają się z rzeczywistością. Z odrzuceniem i porażkami. Ciekawe kogo jest tam więcej: tych, którzy wciąż marzą czy tych, którzy już się poddali? W takim punkcie pomiędzy utrzymaniem, a porzuceniem swoich marzeń, są Sebastian i Mia. On kocha jazz, ona srebrny ekran. On gra do kotleta, ona między przesłuchaniami pracuje w kawiarni. Ich drogi się przetną. Raz, drugi i w końcu trzeci. W myśl zasady Billego Wildera o tzw. „cute meetings”, ich pierwsze spotkania są nieoczywiste, zabawne i zadziorne. My wiemy od początku, że między nimi zaiskrzy, oni muszą trochę na to poczekać.

„La La Land” jest musicalem z prawdziwego zdarzenia, 100% swojego gatunku. Gdy na ekranie pojawiają się sceny śpiewane i tańczone, kolory są żywsze, miasto jest ładniejsze, wszystko jest możliwe. Chazelle w piękny sposób oddaje hołd klasycznym musicalom i złotej erze Fabryki Snów. (mnie szczególnie urzekły jego odwołania do „Casablanci”: mężczyzna, bar i kobieta, która przypadkowo do niego trafia). W subtelny sposób tej klasyce się kłania, a jednocześnie w żadnym momencie nie naśladuje jej wprost. „La La Land” to współczesny film, pięknie wystylizowany na klasyczne Hollywood. Jego siłą jest to, że nie poprzestaje na grze na sentymentach. Tu jest prawdziwa historia, pełna szczerości. Bo gdy film toczy się „normalnym” rytmem, staje się przyziemną (czasem wręcz banalna) opowieścią o miłości. Chazellowi udało się wyważyć swój film między szaleństwem musicalu, a naturalnością opowieści o dwójce zwykłych ludzi. Ani muzyczne numery nie przysłaniają reszty, ani nie są uroczym dodatkiem. One budują postaci i rozwijają historię. Tu wszystko ma swój cel: miłość tej dwójki rodzi się podczas tanecznych numerów. 

Bohaterowie są wielowymiarowi, mają swoje charaktery, a aktorzy oprócz śpiewania i tańczenia, mają co grać. Scena kolacji to bardzo mocna scena dramatyczna, ukazująca talent Goslinga i Stone. Sebastian i Mia długo się nie widzieli, ona za nim tęskni, a on zaskakuje ją i wraca na jedną noc. Mia jest zachwycona. Ale ten wieczór nie skończy się dobrze. Bo padną pytania o przyszłość, o plany. Bo spełnianie marzeń nie zawsze idzie w parze ze spełnianiem się w miłości. Bo w jednym trzeba być egoistą, a w drugim oddać całego siebie. Bo gdy jest się w związku zaczyna się od siebie wymagać. Oczekiwać czegoś. I w tej rozmowie to wszystko jest. Wychodzą te drobne niuanse, które potrafią podważyć największe uczucie. Bo choć kocha się bardzo, to czasem naprawdę to może nie wystarczyć.

Emma Stone daje tu moim zdaniem występ życia. Jest świeża, naturalna, dramatyczna. Ma świetną scenę kiedy jej Mia nie chce jechać na przesłuchanie. Poddaje się. Po 6 latach bycia odrzucaną ma dość. Stone świetnie oddaje ten brak wiary, to zwątpienie. Ona naprawdę nie ma już siły próbować po raz kolejny. Ile można? Ile można wystawiać się na ocenę, na odrzucenie, na poniżenie? Każdy ma jakieś granice. Chazelle podobnie jak w „Whiplash” mówi: nie poddawaj się. Tu nie ma innej rady. Musisz walczyć do końca. Każdy z jego bohaterów dochodzi inaczej do swojego sukcesu. W pewnym momencie przydaje się ta druga osoba, która da Ci wiatr w żagle i pchnie dalej. Dlatego Ci dwoje stają na swojej drodze.

Damien Chazelle również po raz kolejny udziela nam korepetycji z jazzu. Monolog Sebastiana, który opowiada czym jest dla niego ta muzyka, czy wywód muzyka, granego przez Johna Legenda, na temat bolączek jazzu, świetnie opisują ten gatunek. Zdaje się, że u tego reżysera muzyka ma równoprawne miejsce co aktorzy. Jest bohaterem i odgrywa ważną rolę. Powracający temat przewodni filmu wart jest więcej niż najlepiej napisany dialog. W nim są zawarte wszystkie emocje bohaterów i my je czujemy za każdym razem, kiedy wybrzmiewa na ekranie.

Kolejnym, oprócz muzyki, bohaterem jest filmu jest Los Angeles. Chazelle darzy je ogromną miłością. Wszystkie motywy, które tak bardzo kojarzą się z tym miastem, (opisane w „Los Angeles Plays Itself”) pojawiają się i tutaj. Otwierająca scena dzieje się na słynnym skrzyżowaniu autostrad, jest stare kino, są wzgórza i jest nawet Bunker Hill z kolejką Angels Flight.  

kadr z „La La Land”
Angel’s Flight

Dla kariery Goslinga to jest drugi „Pamiętnik” – tak nie wzruszyliście na filmie od lat. Bo choć Chazelle przez większość filmu karmi nas marzeniami, na koniec popada w straszny cynizm. I może czyni tym swoją historię jeszcze bardziej prawdziwą, ale widzom łamie serce.

Zakochałam się w tym filmie. Ma wszystko czego szukam w kinie. Oglądałam go z uśmiechem na twarzy, zachwytem i tysiącem emocji. Zrobi Wam ciepło na sercu, zauroczy Was, a potem Was zdruzgocze.

Magia kina – niewiele filmów to ma. „La La Land” cały jest magią.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *