Moonlight

moonlight

„Moonlight” reż. Barry Jenkins, USA 2016. 

Spośród wszystkich filmów, które widziałam ostatnio, o tym myślę najwięcej.

Są postacie, które nigdy nie stają się bohaterami pierwszego planu. Takie, które zawsze przemykają tylko gdzieś w tle, sprowadzone do stereotypów, uproszczone do granic możliwości. Istnieją tylko po to by spełnić jakąś ustaloną z góry rolę. Rolę tła. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, dopóki ktoś ich nie zhumanizuje i nie zrobi filmu właśnie o nich. „Moonlight” to film, który takim bohaterom daje głos, wnętrze, głębię.

„Moonlight” robi wrażenie swoją realizacją, to przepięknie nakręcony film. Jeśli tylko jesteście otwarci, oczaruje Was jego wizualna strona. Gra światłem, kolorami, mrokiem i jasnością – fenomenalna jest tu praca, jaką wykonał autor zdjęć. W tym filmie jest tyle subtelności, delikatności, płynności. Kamera powoli opowiada wiele ze scen, akcja toczy się nieśpiesznie, ale buduje napięcie wtedy kiedy jest ono potrzebne. Ogromną robotę robi montaż żonglujący scenami w taki sposób, że odczuwamy je razem z bohaterem. Najwyższa półka pod względem realizacji. Można się w nim zakochać już tylko z tego powodu.

Ale historia, którą opowiada dotyka nieprawdopodobnie. Diler o dobrym sercu, kochająca matka walcząca z uzależnieniem, oddany przyjaciel, który tchórzy, chłopak, uciekający przed tym kim jest. Co nas kształtuje? Chyba najbardziej spotkania z innymi, zdaje się mówić Jenkins – reżyser „Moonlight”.

To film poemat na cześć pierwszej miłości, dorastania, dojrzewania do swojego ja. Poemat składający się ze zwrotek o wieczorze na plaży, o pierwszym razie, o spotkaniu po latach. A kiedy poemat miesza się z bardzo przyziemną rzeczywistością, powstaje wielkie kino.

Scena spotkania w restauracji ma w sobie tak ogromne napięcie, że ja o mało nie weszłam nosem w ekran. Po tej jednej scenie można uznać, że wielkość „Moonlight” jest niezaprzeczalna. Kolejna scena, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, to ta, w której diler – zastępujący figurę ojca, odpowiada na pytanie Chirona, dlaczego koledzy go przezywają i źle traktują. Jego odpowiedź absolutnie mnie powaliła. Zaskoczyła mnie jej mądrość, jej piękno, jej zrozumienie dla tego co się dzieje we wnętrzu młodego człowieka.

Także muzyka w dużej mierze ustawia ten film. Wyobraźcie sobie scenę: po czarnej dzielnicy na przedmieściach jeździ samochód z dilerem, robiącym obchód po swoich Klientach. Z typową muzyką tego środowiska, mielibyśmy obraz jaki widzieliśmy wielokrotnie. Z przepiękną klasyczną, niepokojącą muzyką, dostajemy artystyczną scenę, w której chodzi już o coś zupełnie innego. Cały soundtrack jest tu zaskakujący, oprócz muzyki napisanej do filmu, usłyszymy wielkie numery z historii hip-hopu. Bez tego świat w „Moonlight” nie byłby kompletny.

Z prostego, oszczędnego i intymnego filmu wyrasta coś wielkiego, uniwersalnego i ponadczasowego. Otwarte zakończenie pozostawia nas z wrażeniem, że nie dostajemy puenty tej opowieści. Historia nie ma zamknięcia i możemy dopowiedzieć sobie sami jej dalszy ciąg jak nam się podoba.

Ten film robi z nami coś niesamowicie cennego. Być czarnym, być z przedmieść, być dilerem, być gejem, być mężczyzną. Każda z tych ról pełna jest stereotypowych wyobrażeń. „Moonlight” przełamie nasze myślenie o każdej z nich. A to jest największa wartość jaką może nieść sztuka.

Prawie nigdy tego nie robię, ale wybieram się na ten film jeszcze raz do kina. Wart jest zachłyśnięcia się nim ponownie. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *